– Ja mam.
– A żołnierze mają prawo odmówić wykonania takiego rozkazu!
– Byle z własnej inicjatywy. – W głosie porucznika zadźwięczały ostrzegawcze nuty. – Jeśli się dowiem, że ktoś ich podburza…
Lesik bez słowa zeskoczył z ciężarówki i odszedł. Gabriela nie.
– To prawie trzystu ludzi – powiedziała po chwili. – Nie ma cudów, żeby nikomu nic się nie stało. Nawet gdyby strzelać tylko do czołgów.
– Daj spokój – mruknąłem. Filipiak milczał.
– I nie ma cudów, żeby nikt od nas nie zginął. Czołgi, transportery, pluton strzelców pochowanych po domach…
– Do Werder dojechałby tylko Drabowicz.
– Wystarczy. Zostało dwadzieścia siedem osób. Dowiezie nas.
– Pewnie by dowiózł – zgodziłem się. – Ale to jeden wóz. Jak się zepsuje, to po nas. Jak nas wypatrzy śmigłowiec, to po nas. Jak napatoczy się jakiś dżip Sabaha z karabinem maszynowym, to też po nas. Jeśli nie przebijemy się do Werder, to też już po nas. A skoro Sabaha nie widać od tylu godzin, prawdopodobnie zawrócił na południe i właśnie tam na nas czeka. Ci w Kasali też roześlą patrole. Pojadą po śladach i wpakują Drabowiczowi pocisk w tyłek, nim zdąży obrócić wieżę.
– No i paliwo. – Morawski wbił ostatni gwóźdź w wieko trumny. – Czołgiści robili za spychacz, spalili od cholery ropy…
– Można przelać z innych wozów. – Walczyła do końca.
– Nie bardzo jest co. A czołg żre jak smok. Trochę manewrowej walki, jakiś objazd i stoimy.
Zastanawiała się przez chwilę, szukała argumentów.
– To tylko ryzyko – popatrzyła w końcu na Filipiaka. – A tu na pewno dojdzie do masakry.
– Nigdzie nie będzie bezpieczniej – powiedział spokojnie.
– Pójdę do nich. – Jej głos też wydawał się spokojny. – Przyjechali z Somalii, ale nie podlegają Sabahowi. Chwalił się swoją armią; wiem, że czołgów nie ma. To któryś z jego sojuszników. Jakiś zaprzyjaźniony klan. Jeśli powiem, o co w tym wszystkim chodzi i jacy silni jesteście, odjadą. Znam tych ludzi. Są honorowi, ale nie głupi. Będą mnie mieli, wyjdą z twarzą, a bez strat i nowych wrogów.
– Nie jesteśmy silni – zauważyłem.
– Będą wiedzieli tyle, ile powiem. Cztery pełnosprawne wozy, na ciężarówce kupa amunicji, kilka skrzyń granatników przeciwpancernych, co drugi żołnierz z noktowizorem, radiostacji w bród. Addis Abeba obiecała samoloty, jeszcze tej nocy. Nie bój się, wiem, jak kłamać.
– Niech się pan z nią ożeni – uśmiechnął się Olszan. – Nawet jak przyprawi rogi, nie będzie bolało.
Przez sekundę miała minę, której u białych kobiet towarzyszy silny rumieniec. Potem ukryła ją pod cynicznym uśmieszkiem.
– Ostatecznie jestem agentką. Jak się pan o mnie boi, poruczniku, to proszę się pocieszyć myślą, że…
– …opowiesz im, jaka to gromada cienkich Bolków zamierza zaatakować Kasali? – wszedłem jej w słowo. Twarz Gabrieli zesztywniała. – Nie zapomniałaś o czymś? To, że ktoś zabił Nanouk, wcale nie znaczy, że ty jesteś w porządku i możemy ci ufać.
– Sto razy mogłam uciec!
– Owszem. A teraz wreszcie możesz nas wystawić.
– Pan wie, co się stało – zwróciła się do Filipiaka. – Jaki agent wymyśliłby sobie taką idiotyczną legendę?
– Fakt – uśmiechnął się blado.
– I niech pan każe Bielskiemu sprawdzić te rakiety. Te, które zgubił śmigłowiec. Pewnie wciąż tam leżą, a to tylko trochę dalej. Będziecie mieli dowód, że nie pomagam tamtym. Gdybym nie powiedziała o rakietach, nadal siedzielibyście w tej dziurze.
– Chyba że chodziło ci o… – zacząłem.
– Dość – uciął Filipiak. – Zwołajcie ludzi na odprawę.
Było jak tamtego popołudnia. Czerwony blask słońca zastąpiła chybotliwa poświata maleńkiego ogniska, osiołek zamienił się w skrzynkę po granatach, a zamiast muru i krat przesłaniał mi widok dziurawy zbiornik ciężarówki i nogi jakiegoś żołnierza. Nieważne. Leżałem pod starem jak wówczas, na aresztanckiej pryczy, ciężkie powieki znów kleiły się jedna do drugiej, zaś po głowie pełzało leniwie pytanie o czas i miejsce. Pytanie, na które starałem się nie odpowiadać.
Bo tam, w Betlejem, dwa tysiące lat wcześniej, było mi dobrze.
Bo nie chciałem się budzić i wracać do rzeczywistości, w której słodki kobiecy głos bez pośpiechu składa słowa i dźwięki w jedną z najpiękniejszych pieśni świata.
Lulajże Jezu-uniu, moja perełko
Lulaj ulubio-one me pieścidełko…
Lubiłem słuchać, jak mówi, jak się śmieje, lecz nigdy nie przyszło mi na myśl, że mogłaby zaśpiewać i że tak to zabrzmi. Było cicho jak makiem zasiał. Byłem zbyt zmęczony, by porządnie zasnąć, i jak przez mgłę pamiętałem poszczękiwanie metalu o metal ledwie chwilę wcześniej. Któryś z siedzących obok Gabrieli żołnierzy wciąż trzymał magazynek w jednej, a garść naboi w drugiej ręce. Ściskająca Biblię dłoń Lesika nie skończyła jeszcze powolnej drogi sprzed piersi do uda; latarka, którą sobie przyświecał, nadal świeciła, choć jej blask wykrawał z czerni ogadeńskiej nocy już tylko brąz piasku i wojskowych kamaszy, nie słowo Boże. Nie spodziewali się. Nikt się nie spodziewał.
…a ty go Matu-ulu w płaczu utulaj.
Wciąż była sama. Jak tamta? Nawet nie wiedziałem. Wiedziałem, że gdyby zaśpiewała w stajence, jej głos roznosiłby się po wyschniętym pustkowiu dokładnie tak samo, jak głos Gabrieli, i tylko echo powracałoby odbite od skał Palestyny, a nie pokiereszowanej pociskami burty sowieckiego wozu bojowego.
Nie śpiewali wraz z nią. Dźwięki płynęły spokojną, senną falą, jak na kołysankę przystało. Mogli się przyłączyć, ale mijała sekunda za sekundą i nikt nie otwierał ust. Tam, pod Kasali, najeżyłbym się odruchowo, może sam zaczął śpiewać, a na pewno wygramolił się spod ciężarówki, stanął obok, poszukał szyderczych uśmiechów, które trzeba stłamsić, nim zderzą się ze spojrzeniem jej wielkich, sarnich oczu. Tylko że to nie była rubież rozwinięcia, tysiąc trzysta metrów na wschód od ogadeńskiej wioski, którą mieliśmy szturmować. Zebrała całą odwagę, opasała ramionami gołe kolana, nie pozwalając im drżeć, i zapętliła dla nas czasoprzestrzeń.
Za wzgórzami zdawały się połyskiwać światełka Betlejem, a między domkami z drewna i gliny czekały na nas nie czołgi, lecz rzymscy legioniści. Świat był młody i miał wszystko przed sobą.
Zamknijże zmrużo-one płaczem powieczki
Utulże zemdlo-one łkaniem usteczki…
Już nie była sama. Maciaszek miał głos jak któryś z czworonożnych lokatorów sławnej stajenki, Agnieszce chyba coś słonego spływało do gardła i tylko Lesik udowodnił, że pisana mu jest wielka katedra, której byle kto nie wypełni modlitwą po najodleglejszy kąt najodleglejszej nawy. Leżałem pod ciężarówką, wyławiałem z gęstniejącego chóru wciąż nowych głosów ten jeden, wibrujący w każdej komórce ciała, i po raz pierwszy w życiu prowadziłem poważne negocjacje z Tym Na Górze.
Nie przebrała się, choć Bielski zameldował się tuż po zmroku razem z bewupem, honkerem i jej torbą. Podwinęła jedynie dół sukienki, wpychając go za pas. Może założyła majtki. Gołe uda, nagie ramiona, na wierzchu kamizelka, aż trzeszcząca w szwach od poupychanych po kieszeniach magazynków. Każdy z ośmiu przydzielonych do piechoty nieszczęśników dźwigał kilogramy śmiercionośnego żelastwa, ale tylko ona, z tymi długachnymi nogami, wyglądała jak ktoś, kto lada chwila połamie się od nadmiernego ciężaru.