Miałem cichą nadzieję, że padnie, nim dotrzemy na pozycję wyjściową. Szanse były: mimo posiadania dwóch wyspecjalizowanych transporterów oraz czołgu i beerdeema, które też mogły w miarę bezpiecznie, a na pewno szybko podwieźć kilkuosobowy desant, wyruszyliśmy na wojnę jak żołnierze spod Verdun: najpierw na własnych nogach, potem na łokciach, kolanach i brzuchach.
Opłaciło się: dotarliśmy do pierwszych zabudowań, nim ogień ulokowanego gdzieś przy sadzawce wartownika przydusił nas do grządek przydomowego ogródka. Było się gdzie kryć. Morawski mógł uklęknąć za chruścianym płotem i posłać pocisk rakietnicy dokładnie nad głowę Somalijczyka, a Tymoszuk, stojąc wygodnie przy węgle, zgasić mrugające oko automatu pierwszym wystrzałem.
Potem nie było już tak fajnie. Następna chałupka, tym razem okrągła, murzyńska, dosłownie runęła, ścięta długą serią karabinu maszynowego. Maciaszek zmarnował trzy granaty podlufowej czterdziestki, a tamten dalej strzelał.
– Kaem, chyba okopany, bo wali z jednego miejsca – meldował Morawski, nie zwracając uwagi na sypiące się z góry drzazgi. Podobnie jak ja, założył pod hełm zestaw nagłowny, złożony ze słuchawek i mikrofonu. Nadal musiał posługiwać się ręką, przechodząc z nasłuchu na nadawanie, ale słyszał lepiej i nie musiał obciążać dłoni niemal kilogramowym radmorem. – Dół C2. Spróbujemy obejść.
Wprowadzony przez Filipiaka system nie porażał dokładnością, ale był prosty i dostosowany do naszych możliwości. Dzielisz szkic Gabrieli na czworo, u góry masz sektory A i B, z dołu C i D. Każdy z sektorów w myśl analogicznej zasady podzielono na cztery opisane liczbowo części, a ktoś, kto uparł się dokładnie podawać współrzędne, mógł uzupełnić meldunek określeniami „góra” czy, dajmy na to, „lewo”. Symboli starczyłoby dla wszystkich gospodarstw w Kasali – domów mieszkalnych nie było więcej niż 64 – ale nikt nie próbował kojarzyć jednego z drugim. Zbyt chaotycznie tu budowano. Trochę z winy skał, tu i ówdzie wyłażących spod gruntu, trochę dlatego, że każdy chciał mieć trochę cienia nad podwórkiem i budował tam, gdzie rosły drzewa.
Ten chaos miał w założeniach pomóc. W typowej europejskiej wsi ulicowy charakter zabudowy umożliwia obrońcom takie ustawienie wozów bojowych, by boki miały osłonięte. Jeśli czołgistom asystują piesze czujki, nawet pojedynczy wóz wita napastników gotową do strzału armatą, zredukowaną do maksimum sylwetką i najlepszą z możliwych tarczą pancerza czołowego. Strzela pierwszy, stanowi mniejszy cel, a w razie trafienia ma większe szanse przetrwać. W Kasali, gdzie prześwity między zabudowaniami i kępami roślinności nie dały się podporządkować żadnej zasadzie, obrońcom odebrano ten atut. Nasze wozy ruszyły na wieś z trzech różnych kierunków i istniała spora szansa, że przynajmniej jeden od razu znajdzie w celowniku jakiś łakomy pancerny kąsek.
Nic z tego nie wyszło. Leżeliśmy pod ogniem, odstrzeliwując się bez widocznych sukcesów, zza stawu waliło do nas co najmniej pół tuzina karabinów, a armaty milczały.
– Żadnych czołgów – pokasływał przez radio szeregowy Sikorski. Faktycznym dowódcą gorszego z naszych bewupów był Wołynow, ale jego nieznajomość polskiego i znajomość BWP-1 sprawiła, iż przy nadajniku posadzono gorączkującego, spluwającego różową śliną chłopaka z połamanymi żebrami. – Jest ciężarówka, ale nie strzelamy.
– Nic – zameldował Bielski. – Widzę tylko cysternę przy stawie.
W pół minuty później widzieli ją wszyscy – a przynajmniej widzieli, gdzie stoi. Stara ostronosa ciężarówka parkowała na ziemi niczyjej i w końcu ktoś potraktował ją smugowym pociskiem w odpowiednie miejsce.
Płomienie leniwie rozpełzły się po podwoziu. Zrobiło się widniej, lecz anemiczny pożar jedynie ustabilizował sytuację. Iskierki wystrzałów po tamtej stronie przyblakły w tle ognia i większość spośród nas miała problemy z celowaniem. Strzelając prawie że na oślep, nie sposób było przydusić obrońców do ziemi. Zwłaszcza że i oni strzelali na oślep, wystawiając zza osłon prawdopodobnie tylko ręce z karabinem – nie umiałem sobie inaczej wytłumaczyć tak drastycznego braku celności. Mieliśmy siedem luf – Lesik jedynie dźwigał amunicję – co dawało Somalijczykom dwukrotną przewagę. Tymoszuk i Ciołkosz zaraz na początku popełzli w stronę sadzawki, więc przez większość czasu była to raczej przewaga trzykrotna. Połowa z nas powinna polec przed opróżnieniem pierwszego magazynka.
Prawie od razu straciłem z oczu Gabrielę. Większość pocisków przelatywała górą, w ziemię trafiało jednak wystarczająco dużo, by tumany kurzu zagęściły mrok. To właśnie kurz sprawiał, że najgorliwiej ostrzeliwany Grochulski musiał dwukrotnie zmieniać stanowisko, mozolnie pełznąc z kaemem w mniej zapylone miejsce. Miał noktowizyjny celownik i prawdopodobnie zadał tym z naprzeciwka więcej strat niż wszyscy pozostali razem wzięci, nie nastrzelał się jednak wiele w ciągu tych kilku pierwszych minut.
Gliniane domy w większości pozbawione były okien, a ich ściany nie gwarantowały osłony przed pociskami karabinowymi. To wymusiło walkę w parterze: strzelcy kładli się za węgłem, gdzie warstwa wysuszonego w słońcu błota była najgrubsza, często uzupełniona kamieniami. Z jednej strony sprzyjało nam to, pozwalając wynajdywać martwe pola i podpełzać bezkarnie bliżej, ale z drugiej niwelowało przewagę techniczną. Noktowizory Grochulskiego i Maciaszka oraz gogle przydzielone Morawskiemu nie pozwalały strzelać bezkarnie z dużej odległości do oślepionych ciemnością ofiar. Chcąc wypatrzyć leżącego pośród opłotków i warzywników człowieka, należało się zbliżyć na kilkadziesiąt metrów. Problem w tym, że nawet przed podpaleniem cysterny widoczność była niewiele mniejsza.
Płonęła zresztą nie tylko cysterna. Smugowa amunicja używana przez obie strony tu i ówdzie rodziła zalążki pożarów. Na dobre zapaliła się skoszona przez somalijski kaem okrągła chatka oraz strzecha jakiegoś budynku, trafionego przez Maciaszka granatem.
To właśnie dzięki niej dostrzegłem czołg.
Wytoczył się z czarnej nicości praktycznie bez żadnej zapowiedzi. Kiedy dwadzieścia karabinów wypluwa łącznie około dwóch setek pocisków na minutę, słuch tępieje.
T-55 wyjechał zza jakiejś koślawej wiaty, błysnął snopem iskier z miejsca na styku wieży z kadłubem – i eksplodował.
– Czołg! – rozległ się w radiu spóźniony okrzyk Bielskiego. W chwilę potem zaskakująco daleko z prawej Gabriela uniosła do ust megafon i zaczęła wygłaszać jeszcze bardziej spóźniony apel do ludności. Przemknęło mi przez myśl, że to pierwszy raz, gdy dała plamę jako żołnierz.
– Drabowicz do Morawskiego: macie kogoś za stawem?
– Nikogo. Możesz walić.
Wychyliłem się zza kupki kamieni, wystrzeliłem po trzy pociski w trzy plamki płomieni wylotowych i odruchowo przylgnąłem twarzą do ziemi, kiedy Drabowicz skorzystał z zezwolenia, pakując pierwszy pocisk odłamkowy w sobie wiadomy cel.
Na drugi przyszło poczekać. Zaraz potem Sikorski zameldował: „Transporter w B4” i na wschodnim obrzeżu wioski rozegrała się kolejna szybka potyczka stalowych potworów. Daleko z prawej błysnęła armata BWP Hanusika – aktualnie Bielskiego – potem zadudnił basowo karabin maszynowy dużego kalibru, sypnęło iskrami, widocznymi aż z naszych stanowisk, jakiś głos w radiu wrzasnął: „Kurwa!”. Drabowicz, który raczej nie po to uaktywnił nadajnik, zawołał coś o podkalibrowym. Grochulski wywalił długą serię i po raz pierwszy nie doczekał się odzewu. Tymoszuk, ciągnąc za sobą uwiązany na lince kanister, mijał właśnie trupa krowy i podpełzał do brzegu sadzawki.
Gabriela krzyczała przez megafon, dopóki nie nadleciał granat i nie uciął jej krzyku. Wukaem somalijskiego transportera walił monotonnie, próbując nadgryźć czołowy pancerz bewupa. Rozwalony T-55 płonął jak pochodnia, strzelcy przed nami chyba cofali się, a Lesik, zrywem równie bohaterskim, co bezsensownym, pognał z parą skrzynek w poprzek frontu i omal nie rozwalił Grochulskiemu głowy świeżą dostawą amunicji.