Nie przesadzałem z piciem, ale jak na swoją normę wlałem w siebie całkiem sporo pod palące żywym ogniem sosy i koźle mięso z rusztu. Potrzebowałem alkoholu.
Winę ponosiła Gabriela Asmare, dziewczyna, na cześć której zorganizowano tę imprezę.
Byliśmy w Afryce i istota drugiego gatunku, jaką jest kobieta, nie mogła odgrywać głównej roli nawet przy tego rodzaju okazji. Ale była tu. Siedziała naprzeciw mnie, oddzielona szerokością stołu, i była inna. Miała na sobie beżową sukienkę w duże białe grochy, szeroki, lakierowany pas ze złotą klamrą i idealnie dobrane do reszty beżowe pantofle na wysokim obcasie. Jej smoliście czarne, połyskujące włosy, ściągnięte mocno do tyłu, sprawiały wrażenie całkiem prostych, a delikatna gładka skóra, pachnąca młodymi jabłkami, zdawała się być ledwie o ton ciemniejsza od spalonego na brąz oblicza siedzącego obok Filipiaka.
Była piękna; teraz już nie zgrabna, ładna czy atrakcyjna, ale do bólu piękna i bardzo chciałem, by jej tu nie było.
Błagałem też los, by pozwolił kolacji ciągnąć się w nieskończoność.
Jadła, piła, uśmiechała się – śmiech to za mocne słowo – i rozmawiała z lekko otumanionym Filipiakiem, oferując mu coś, o czym marzyłem i czego nie dane mi było dostąpić.
Słowa, które rozumiał. I zrozumienie jego słów.
Nie wiem, jak doszli do tego, że oboje znają niemiecki. Przegapiłem ten moment, bardzo wolno dochodząc do siebie po wstrząsie, jakim było jej pojawienie się wśród biesiadników i cudowna przemiana bosonogiego Kopciuszka w księżniczkę najczystszej krwi. Rozmawiała za pośrednictwem Mengeszy ze wszystkimi gośćmi, skwitowała uprzejmym uśmiechem zapewnienie Lesika, że pomodli się o jej małżeńskie szczęście, pochwaliła krój bluzki Joli – tej samej, co rano – a potem nie wiadomo kiedy wdała się w pogawędkę z porucznikiem.
Do mnie nie odezwała się słowem.
Po raz pierwszy w życiu czułem żal do losu, który sprawił, że w ogólniaku trafiłem do klasy uczącej się angielskiego. Niemiecki potrafiłem odróżnić od innych języków – to wszystko. Garści słów, które znałem, nie wystarczyło nawet do odgadnięcia ogólnego tematu ich rozmowy. Jak każdy Polak wychowany na peerelowskiej telewizji potrafiłbym zapewne wziąć do niewoli niemieckiego żołnierza, zmusić do podniesienia rąk, popędzić i zwymyślać od świń, ale oni nie rozmawiali o wojnie i mogłem tylko gapić się bezradnie przez stół.
No i pić.
Nie wiem, jak długo to trwało. Pochłonąłem cały półmisek owoców, więc chyba minęło sporo czasu, nim wyniosło mnie za drzwi. Dopiero na werandzie zauważyłem, że niebo zrobiło się granatowe i że mój zamroczony mózg miał całkiem konkretny powód, by dać nogom rozkaz wymarszu. Jeden, za to nabrzmiały ważnością.
Stałem, rozglądałem się po pięknie utrzymanym ogrodzie i dziwiłem się rozmiarom własnej ignorancji. Po niemal roku spędzonym wśród czarnych ludzi nie byłem pewien, co robi czarny człowiek, kiedy przychodzi czas opróżniania pęcherza. Mogłem tylko stać i przebierać nogami, czekając na przypływ natchnienia.
Ktoś wyszedł z domu i zatrzymał się za moimi plecami. Tak jak ja patrzył na ogród, który nie wiadomo czemu zaczął pachnieć jabłkami. Mnóstwem soczystych, zielonych…
Odwróciłem się błyskawicznie, tyle że mocno za późno.
Uśmiechnęła się tym mądrzejszym, pobłażliwym uśmiechem, który mają tylko kobiety, uniosła dłoń, pokazując, że nie ma się czym przejmować, a potem ujęła mnie pod ramię i zaprowadziła na tyły domu, gdzie ukryta dyskretnie pośród krzewów stała drewniana budka. Przed drzwiami puściła mój łokieć i wciąż, choć inaczej, uśmiechnięta, ścisnęła koniec nosa, parodiując pełne odrazy skrzywienie twarzy.
– Śmierdzi? – domyśliłem się. – To nic, droga Gapo, u nas też. Prawo biologii. Hej… co ty robisz?
Robiła coś cholernie niekonwencjonalnego: otwierała drzwi i pakowała się ze mną do wnętrza. Fakt, że dość przestronnego, ale podlegającego prawom biologii z całą spotęgowaną upałem mocą.
Było tu dość ciemno, nie na tyle jednak, bym nie widział, jak rozbawiła ją moja panika. Bo byłem spanikowany. Przez dwie czy trzy sekundy, dopóki nie sięgnęła w kąt i nie podsunęła mi pod nos rolki papieru toaletowego.
Dopiero teraz parsknęła śmiechem. Dosłownie: rozśmieszyłem ją swoją nieszczęśliwą miną tak bardzo, że dostało mi się po twarzy paroma drobinami śliny.
Po chwili śmiałem się razem z nią. Po następnej wziąłem się w garść, wypchnąłem ją na zewnątrz, zatrzasnąłem drzwi i chichotaliśmy każde po swojej stronie. Długo. Zdążyłem opróżnić pęcherz, zapiąć spodnie, wyjść i pokazać jej jeszcze swoje zęby.
– Danke szen, szen Gabriela. Niesamowita jesteś, Gapo.
Zamrugała powiekami, jakby zdziwiona, a potem szybko rozciągnęła usta w uśmiechu mówiącym: „Nie rozumiem, ale i tak cię lubię”. Skłoniła się błazeńsko i zaprowadziła mnie do stolika z miską, wodą i mydłem.
Myłem ręce najwolniej, jak potrafiłem. Chodziło mi nawet po głowie, by rozebrać się do pasa, ale nie byłem dostatecznie wstawiony i wystarczająco odważny. Nie chciałem wracać do huczącej gwarem izby, do ludzi, którzy mnie nie obchodzili i którzy pewnie nie zauważyli mego zniknięcia. Nie chciałem, by ona wracała.
Gdybym wypił trochę więcej… gdyby ona wypiła…
To nie miało sensu.
Odłożyłem mydło na miejsce i wróciliśmy.
– Redaktorka się zalała – wymamrotał Olszan głosem sugerującym, że redaktor Wielogórska nie jest pod tym względem osamotniona.
– To nie ja wywaliłam się na pysk – zaprotestowała.
– No nie, na pysk to ja… Ale zalałaś się ty.
– Jola się zalała – zachichotała. – Doktorze, doktorze, niech jej pan pomoże…
– A niby co robię? – wystękałem. Dziewczyna, mrucząc co parę kroków: „Jak w dupie u Murzyna”, wisiała mi u ręki, odzyskując pełnię sił tylko wtedy, gdy Lesik próbował podchodzić bliżej i podpierać ją z drugiej strony. Morawski, jedyny posiadacz latarki, wymachiwał nią jak dyrygent batutą, pogwizdując „Hej, sokoły”.
– Mówi wierszem, Jezu – zachwycił się Olszan. – O, kurrr… przepraszam, kamień. Albo koryto? Co to ja chciałem…? Aha: zdolna z was bestia, Wielogórska.
– Wiem.
– I skromna – dorzuciła Jola, utwierdzając mnie w podejrzeniu, że nie jest z nią aż tak źle.
– Zalet ci u mnie dostatek. I cóż z tego?
– Jak to co? – zdziwił się Olszan. – Śpisz na forsie, choćby to.
– Dużo komu po forsie w zimną afrykańską noc.
– Hę?
– Nie przytulisz się do forsy – westchnęła.
– W zimną afrykańską? – zapytał się po chwili Olszan. Teraz ona pomilczała przez chwilę. Może była bardziej pijana, niż myślałem. Albo na odwrót.
– Aaa… nie. Mówię ogólnie. – Jeszcze raz westchnęła. – W Polsce jeszcze bardziej marznę.
– Biedna Agnieszka.
Zza pogrążonych w mroku chat błysnęło pierwsze obozowe ognisko. Z ciemności wyłaniały się bryły pojazdów, długa sylwetka śmigłowca.
– Panowie na lewo, panie na prawo – wydał komendę Olszan. – Mam w mojej bryczce dwie niezłe laski… tego… chciałem powiedzieć ławki.
– Chciałeś powiedzieć: w mojej bryczce – zgromił go major. – Hej, miało być na lewo!
– Damy trzeba odprowadzić, muzyczkę puścić… O żeż ty! Kto tu postawił UAZ-a?!
Nie wiem, jakim cudem udało mu się wpaść na zaparkowany kilka metrów od sokoła wóz – latarka dyżurnego oświetliła białą bryłę dużo wcześniej. Mimo to Olszan nie tylko zderzył się z tylną klapą, ale zawisł brzuchem na jej krawędzi. Jakiś czas śmiał się z pewnym wysiłkiem i przy akompaniamencie obu pań.