Выбрать главу

Dźwignąłem się na kolana. Nic tak nie ogłupia jak idiotyczny przykład. Może tylko wybuch granatu w miejscu, skąd dobiegał głos najważniejszej w świecie osoby.

Pocisk trafił mnie w brzuch, zrykoszetował od stalowego wsadu kamizelki, szarpnął rękawem, odleciał. Kilka innych wyłamało parę koślawych patyków z płotu. Przypadek. Było ciemno, pewnie w ogóle mnie nie widział. Ale ostrzeżenie podziałało. Zwaliłem się na ziemię i przez parę sekund prawie nie pamiętałem, dlaczego próbowałem wstać.

A potem megafon odżył. Trochę zachrypła od połkniętego kurzu, ale żyła. Nie trafili jej.

To Bielski trafił. Równie dobrze jak Drabowicz: kątem oka dostrzegłem płomienny ogon za mknącym pociskiem, wybuch i rozlewające się zaraz potem jeziorko poświaty.

– Dostał! – Triumf w głosie plutonowego.

– Czołg! – Krew z płuc i panika w głosie Sikorskiego. – Uwa…!

Nie dokończył. Fala radiowa przyniosła trzask obsługiwanej przez Wołynowa armaty kalibru 73, a ta zwykła, dźwiękowa – huk dużo głośniejszego wystrzału działa czołgowego.

Kilkanaście sekund ciszy. Dookoła tłukło kilka karabinów, a facet, który omal nie zabił Gabrieli, wpakował następny granat nasadkowy w dom odległy najwyżej pięć metrów ode mnie. Ale było cicho. Przez tę rozciągniętą jak guma chwilę liczyło się tylko radio.

Zupełnie jakbym wiedział, co usłyszę na koniec.

– Dostali – powiedział cicho Sikorski. – Major trafił ten czołg, ale Bielski… Palą się. Chyba nikt nie wyszedł.

Wystrzeliłem parę razy i popatrzyłem w prawo. Hanusikowi dostał się szczęśliwy wóz: najpierw rakieta, teraz stumilimetrowy pocisk czołgowej armaty – a amunicja nie eksplodowała. Pożar też nie był wielki, przynajmniej dla patrzącego z zewnątrz. Tylko ludzie…

– Czołg na chodzie. – Drabowicz też nie zdzierał gardła: bardziej cedził, niż mówił. – Widzę płomień. Przesuwa się.

W cokolwiek trafił Wołynow, musiało się dostać także zamocowanym z tyłu beczkom z dodatkowym paliwem. Tylko tak potrafiłem wyjaśnić fakt, że czołg nadal jeździł, choć ciągnący się za nim słup płomienia sięgał wysoko nad korony palm. Drabowicz strzelał do niego cztery razy, stalowe igły pocisków rdzeniowych dziurawiły kolejne ściany i przelatywały tuż obok, a somalijski czołg wciąż sunął w poprzek wioski w niezbyt rozumnej, lecz skutecznej ucieczce. Zgubił go dopiero przypływ rozsądku, względnie odwagi: w którymś momencie skręcił na południe, pokazał się między zabudowaniami i oberwał w przód wieży.

Wybuch amunicji zmiótł dwa sąsiednie domy.

Pół minuty później dwa inne, bliższe, zmieniły się w dymiące leje po trafieniu pociskami burzącymi kalibru 125 mm. Południowy skraj wsi przestał mrugać ognikami karabinowych wystrzałów, niedobitki piechoty wycofały się, a Tymoszuk dotarł do sadzawki i przez chwilę był najszczęśliwszym człowiekiem w promieniu dziesiątek kilometrów.

Potem się zapalił. Razem ze stawem.

Czołgałem się akurat, więc nie dane mi było się dowiedzieć, co posłużyło za zapalnik: mina, granat, lont czy może jakiś przypadkowy, zabłąkany pocisk smugowy. Wiem tylko, że i w chwili śmierci snajper miał trochę szczęścia: nie zerwał się, nie pobiegł, nie miotał po przybrzeżnej płyciźnie, szukając ratunku w wodzie. Nie krzyczał. Więc raczej wybuch. Mierzyć z karabinu czy podpalać lont nie miał chyba kto: chwilę później połowa naszej tyraliery była już na północ od płonącej sadzawki i parła dalej, nie napotykając oporu.

– Nie będzie wody. – Głos Morawskiego lekko drżał. – Spuścili do stawu całą cysternę ropy. Z pięć ton. Pali się jak cholera.

Cieszyłem się, że jest ciemno, że jest nas tak mało, musimy trzymać się daleko od siebie i nie muszę oglądać niczyjej twarzy.

– Następny!

Nie wiedziałem kto, ale przynajmniej od razu zrozumiałem, przed czym ostrzega. Przegazowany silnik zaryczał całkiem niedaleko, zaraz potem zagrzechotało gąsienicami, a nad plecami Ciołkosza przemknęła wstęga białego ognia.

Odleciała na południe. Powolna i szybka zarazem. Drabowicz zdążył posłać serię kaemu i chyba trafić w transporter – wydawało mi się, że słyszę jęk smaganego stalą pancerza – lecz nie zdołał ukryć czołgu.

– Psiamać, poszedł celownik… Poruczniku, nic nie widać.

– Co się dzieje? – Trzeba było wiedzieć, że Filipiak leży sparaliżowany i bezradny prawie kilometr od pola bitwy, by doszukać się śladów lęku w jego głosie.

– Mało nas nie dostali. Wyrzutnia pepeka na transporterze M113. Chyba TOW. Wyskoczyli zza budynku i… Pocisk zawadził o ziemię i wybuchł za blisko, ale celownik szlag trafił. Nocny przynajmniej.

Na prawo ode mnie Morawski i Gabriela rzucali granaty za najbliższe budynki. Grochulski poderwał się, przebiegł kilka kroków. Filipiak zastanawiał się. Nikt do nas nie strzelał. Ale nie było dobrze.

– Podjeżdżaj bliżej. Sam Wołynow nie da rady.

Drabowicz wahał się najwyżej dwie sekundy.

– Rozkaz.

Pozycję T-72 wyznaczono prawie kilometr od zabudowań. Bez noktowizora celowniczy mógł ostrzelać płonącą wieś i nawet trafiać w lepiej oświetlone miejsca, lecz pojedynek z wyrzutnią przeciwpancernych pocisków kierowanych wymagał czegoś więcej: błyskawicznego naprowadzenia lufy na dobrze widoczny cel.

Na czworakach dotarłem do pierwszej chaty położonej na północ od sadzawki. Po lewej, za morzem płomieni, majaczyła biała sylwetka porzuconego sokoła. Nikt go jakoś nie próbował podpalać. Staw płonął, a śmigłowiec… Przemknęło mi przez myśl, że mogli go zaminować, oszczędzić z myślą o upolowaniu jeszcze jednego frajera, któremu wyda się, że ratunek jest o wyciągnięcie ręki.

Ktoś strzelił z ciemności przede mną. Odgryzłem się krótką serią, odtoczyłem za ścianę. Lesik, wlokąc skrzynkę, czołgał się w poprzek pokrytej krowimi plackami łączki; kilkanaście metrów dalej wysoki na metr ognisty krzak wykwitał z nieruchomego ciała Tymoszuka.

Grochulski ustawił kaem za jakąś skałką, kilkoma długimi seriami oczyścił z rozbłysków prześwit między następnymi budynkami, osłonił Morawskiego. Major poczołgał się, minutę później wrzucił po jednym granacie za każdy z domów. Dostrzegłem pochyloną w biegu sylwetkę Gabrieli i błysk bieli, kiedy ładnym szczupakiem padała za upatrzoną zawczasu kłodą. Jednak założyła majtki.

– Uwaga, chłopcy. – Znów Filipiak. – Pan Olszan mówi, że chyba słyszał śmigłowiec. Mazurek, Bodnar, rozglądać się.

– To te z garbarni! – Ciołkosz znalazł się nagle obok mnie, nasunął granat nasadkowy na lufę beryla, wystrzelił, przypadł do ziemi. – Skurwysyny! Mało im ropy!

– Co?

– Pojemniki! Te z kwasem! Wlali do stawu!

Fakt, coś się tam paliło oprócz zwłok Tymoszuka. Beczki? Butle? Staw miał z pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Pięciotonowa cysterna dawała grubą na przeszło dziesięć centymetrów warstwę, która, schładzana od dołu wodą, mogła pewnie płonąć w nieskończoność. Ale kiedyś się wypali. Więc dorzucili odczynniki z garbarni. Nie byli pewni, czy to, co zostanie po pożarze, okaże się dostatecznie nieprzyswajalne dla ludzkiego organizmu. Prawdę mówiąc, ja też nie.

– Są jeszcze dwie studnie! – Gabriela musiała posługiwać się telepatią: leżała trzydzieści metrów dalej. – Może dobre!

Dopiero po chwili zrozumiałem, że przekrzykuje się z hukiem karabinów, rozmawiając z Morawskim. On tu dowodził.