– Na radarze czysto – zameldował przez radio Mazurek. BRDM nie uczestniczył w ataku: Filipiak trzymał go w odwodzie, wykorzystując jako posterunek wczesnego ostrzegania.
– Drabowicz do Morawskiego: celowniczy już was widzi. Możemy wspierać ogniem, ale uważajcie na tego pepeka. Jak nas dopadnie z pustą lufą, dupa zimna.
– Rozumiem. Rakieta znaczy: wal z kaemu. Z armaty tylko na wyraźną prośbę. – Morawski dał sobie spokój z radiem. – Uwaga wszyscy! Za tymi palmami jest studnia! Jak oczyścimy teren w promieniu pięćdziesięciu metrów, to się może napijemy! Ciołkosz, Jacek: osłaniać z lewej!
Przez następne kilkanaście minut zdobywaliśmy studnię. Gabriela rzucała granaty, głównie profilaktycznie, Maciaszek wystrzeliwał je, głównie do konkretnych celów, Grochulski przesuwał się o metr, ustawiał karabin i metodycznie gasił kolejne stanowiska strzeleckie, a Morawski strzałami z rakietnicy wskazywał czołgistom cele. Jakoś szło. Natarcie utknęło za następnym rzędem lepianek, gdzie nie sięgał wzrok Drabowicza. Ogień z naprzeciwka zgęstniał, lecz nie to nas zastopowało.
– Słychać silniki – ostrzegł przez radio Morawski. – Co najmniej… o kurwa!
BTR pojawił się jak jego amerykański kolega dźwigający wyrzutnię rakiet przeciwczołgowych – nagle i nie dając szansy na jakąś reakcję. Spiczasty pysk ośmiokołowego transportera rozciął kurtynę nocy, stożkowa wieżyczka plunęła karabinowym ogniem, ziemia zakipiała, któraś z palm, rozłupana kulą kalibru 14,5 mm, zwaliła się na drewniane koryto. Grochulski zerwał się, zanurkował w drzwi najbliższego budynku. Gabriela cisnęła granatem. Granat brzęknął o pokrywę okna kierowcy, odbił się, musnął lufę wukaemu, spadł gdzieś za wieżą, wybuchł. Dostałem odłamkiem w czoło; hełm, nie pamiętam już który z kolei, zatrzymał stalową grudkę, nie pozwolił zmienić mózgu w pokarm dla robaków. Transporter przerzucił ogień na lewą burtę i porykując silnikiem, wycofał się za szopę z blachy falistej.
Ciołkosz zmarnował jednego z dwóch naszych komarów, pakując głowicę kumulacyjną w sam jej środek. BTR odtoczył się rakiem kilkanaście metrów dalej, za solidniejsze budynki, a sierżant, gubiąc i dymiącą rurę jednorazowego granatnika, i karabin, na czworakach podbiegł do mnie.
– Dawaj radio! – Zdarł je ze mnie, chyba razem z uchwytem na kamizelce. Przewrócił się na plecy, podniósł nadajnik wyżej, gdzie docierało światło, trzęsącymi się rękoma zaczął zmieniać kanał.
– Odbiło panu?!
Znów zaczynała się strzelanina – paru zachęconych przez beteera piechurów próbowało kontratakować – więc przez następną minutę zajęty byłem opróżnianiem magazynka. Chyba kogoś trafiłem. Może nawet machnąłbym ręką na nadajnik. Gdyby Ciołkosz nie zaczął wykrzykiwać do mikrofonu kulawą angielszczyzną, wzywając pułkownika Sabaha.
– Jak mu ją zaproponujesz, sam cię zabiję – warknąłem. Usiadłem za ścianą, zacząłem napełniać magazynki.
Kończyłem ładować trzeci, kiedy BTR zaryzykował kolejny wypad. Morawski przepędził go szybko – strzałem z rakietnicy. Wóz wycofał się błyskawicznie. Nie próbował sprawdzać, czy w chwilę po nieszkodliwym czerwonym ogniku wskazującym cel nie nadleci coś paskudnego.
– Hej, wy! – Zrobiło się ciszej, ale nie dlatego tak wyraźnie słyszałem sierżanta. Po prostu dał sobie spokój z radiem i zaczął krzyczeć. – Pułkownik Sabah! Mówić!
Ktoś strzelił granatem. Paru kroków zabrakło, by żelazne jajo wybuchło po naszej stronie glinianego nasypu, okalającego ogródek. Wykorzystałem chmurę kurzu, wyrwałem Ciołkoszowi nadajnik. Ustawiłem kanał i podłączyłem radmora do słuchawek. Działały.
– …wycofać – kończył Morawski. – Jak na nas ruszy, to koniec.
– Bodnar już zatacza działko – Filipiak nadal nie tracił zimnej krwi. Albo po prostu wymusił na Joli następną działkę i wszystko mu radośnie zwisało. – Jeszcze chwila.
Zenitówka, podobnie jak BRDM, została w odwodzie i pilnowała nieba. Na wypadek, gdyby szło źle, porucznik przydzielił jednak Bodnarowi dwóch ludzi i honkera. Amunicyjnemu ZU zostały tylko trzy palce w prawej dłoni, ale mając samochód i pięć zdrowych rąk byli chyba w stanie zająć przyzwoite stanowisko i ostrzelać wioskę. Leżała w dolinie, więc w grę wchodziły nie tylko obrzeża.
– Damy wam dziewczynę! – wydzierał się Ciołkosz. Właściwie trochę go rozumiałem. Z głębi sektora C dobiegał warkot co najmniej trzech silników i gdyby całe to stado ruszyło nagle na nas…
– Nie da się podejść do studni – zameldował Morawski trochę później. – Patelnia. Asmare mówi, że jest jeszcze ujęcie wody w domu jej stryja. Chce iść i sprawdzić.
Od północy i wschodu nie strzelano do nas, ale i tak nie spodobało mi się to, co usłyszałem. Zostawiłem w spokoju magazynek i zacząłem pełznąć w stronę prawego skrzydła.
Chyba ocaliła mi życie. Usłyszałem znajome powarkiwanie, już po paru sekundach zagłuszone serią wukaemu. Pociski kalibru 14,5 rozniosły narożnik chaty, za którym się przed chwilą ukrywałem, podziurawiły resztę budynku, ale przede wszystkim dopadły Ciołkosza.
W ostatniej chwili próbował zrywać się i uciekać – dzięki temu nie miałem złudzeń. Ktoś, kto dostał takiego kopniaka w locie i upadł równie bezwładnie niemal dwa metry dalej, nie miał prawa przeżyć.
Przetoczyłem się na plecy. Piesza asysta beteera dołożyła naszej niedawnej pozycji dwoma granatami, ale żaden z Somalijczyków nie pokazał się. Przed lufą przemknęła mi jedynie ogromna czarna trumna na ośmiu kołach. Ktoś strzelał z przedziału desantowego, zdążyłem jednak zatrzymać zginający się palec, nie zdemaskowałem się i transporter równie nagle, jak się ukazał, przepadł za domami, krzakami i dymem.
Wyglądało to paskudnie, ale po raz kolejny okazało się, że bez wsparcia piechoty siły pancerne powinny sobie darować walkę w terenie zabudowanym. BTR objechał od południa naszą króciutką tyralierę, postrzelał, głównie na oślep, i zawracał, kiedy dała o sobie znać zenitówka. Bodnarowi trochę przeszkadzały dachy i korony drzew, termowizyjny celownik ZU-23 spisał się jednak na medal i kosztem paru zdewastowanych strzech, kilku fruwających arkuszy blachy falistej, dwóch pożarów i kilkunastu amputowanych gałęzi pociski armaty przeciwlotniczej dopadły umykający pojazd. Trafiony kilka razy, rąbnął w jeden z budynków, ugrzązł w jego ruinach i zaczął się palić.
Nie nacieszyliśmy się sukcesem. Działo, które strzela, staje się widoczne, a ważącej niemal tonę zenitówki nie da się szybko odciągnąć. Zwłaszcza jeśli obsługa ma do dyspozycji pięć rąk i kilkadziesiąt godzin walki w kościach.
Niewidzialny pocisk, ciągnący za sobą aż za dobrze widzialny płomień, przemknął nad dachami i eksplodował pięćset metrów dalej. Sądząc po serii trzasków detonującej amunicji, operator mierzył w armatę, ale tamci nie mieli czasu, zostawili honkera tuż obok i razem z działem wyleciał w powietrze także samochód.
Nawet nie miałem czasu się zmartwić.
– Pojazdy od północy! – Rozpoznałem głos Mazurka. – Chyba dwa!
Ktoś od nas rzucił granat. Celnie: zza chruścianego płotu dobiegło krótkie wycie, zgaszone serią kaemu Grochulskiego.
– Bierzemy je – zadeklarował Sikorski. – Major chyba pyta, czy sprawdzić tę wodę. U wuja Gabryśki.
Leżałem za jakąś kupą kamieni, czekałem na rozbłyski z naprzeciwka i myślałem o tym, jak ją nazwał. Dałem plamę jako lekarz, zaryzykowałem, zwolniłem go ze swego, pożal się Boże, szpitala, i teraz pluł krwią z przebitego złamanym żebrem płuca. Ale właśnie dlatego tak mnie zaskoczył. Kozłowski, Szewczyk, ten pechowiec bez dwóch palców, który właśnie wyleciał w powietrze – byli z nami, oglądali ją przy pracy, rozmawiali. On właściwie nie.
– Nie wystawiajcie nosa z wozu. Chyba że się zapali.