Filipiak miał rację: na północy też strzelano, a jedna zabłąkana kula mogła wyeliminować bewupa jako pełnosprawny wóz bojowy. Sikorski się nie liczył: mógł siedzieć, mówić i to właściwie wszystko. Prawdziwa załoga to Wyka przy wolancie i Wołynow w wieży. Gdyby któremuś coś się stało, wóz musiałby albo rozjeżdżać Somalijczyków, albo przeistoczyć się w nieruchomy bunkier. W obu przypadkach nie pociągnąłby długo.
Obrońcy wsi dobrze walczyli. Udało nam się zająć sektor D, wyparliśmy ich, ale, pomijając tych w wozach bojowych, wcale nie stracili wielu ludzi. Często zmieniali stanowiska, nie szli na wymianę ciosów z wyposażonym w noktowizor kaemem Grochulskiego, nie pozwalali Maciaszkowi strzelać do siebie drugi raz, a Gabriela, rzucając granaty, posyłała z reguły do nieba nie ludzi, a garście ciepłych jeszcze łusek.
Przez kilka następnych minut atakowali nas siłami, z grubsza biorąc, drużyny. Ostrożnie, więcej strzelając, niż czołgając się do przodu. Biegać nie próbował żaden. Kilka razy udało im się przydusić Grochulskiego do ziemi, dla zyskania na czasie musieliśmy parę razy rzucać granatami, obie strony wystrzelały łącznie jakiś tysiąc naboi – po czym odstąpili. Jeden zginął, co najmniej jeden dostał na tyle mocno, że krzyknął. My wyszliśmy z tej rundy cało.
– Już po nich, panie poruczniku – pochwalił się Sikorski.
– Co to było?
– Ciężarówka i żuraw. Dźwig znaczy. – Zakaszlał. – Chyba wieźli resztki tego rozwalonego śmigłowca.
Pomyślałem, że jakaś klątwa ciąży nad tym pogruchotanym żelastwem. Ktokolwiek próbował je zbierać i wywozić, pakował się w kłopoty.
– Nie mieli wody?
– Nie wiem. Major rozwalił ich z kaemu, oba wozy się palą. – Coś załomotało o blachy. – Kurrr… Strzelają do nas. Ze wsi.
– Uważajcie na siebie.
Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że Filipiak się boi. Nie o siebie: ten rozwalony kręgosłup odciął go nie tylko od nóg, ale i większej części instynktu przetrwania. Może nawet chciał umrzeć. Jednak nie tak. Nie po wytraceniu resztek plutonu w beznadziejnych atakach.
Somalijskiego dowódcę też chyba dręczyła podobna wizja. Z głębi sektora C dobiegał pomruk silników, a z północy rzadkie trzaski armaty kalibru 73, ale poza tym nic się nie działo. M113 z wyrzutnią rakiet przeciwpancernych nie próbował się dopisywać do listy ofiar manewrującego za stawem czołgu, Wołynow krążył po przedpolach wioski, nie ryzykując zapuszczania się między domy, posiadacze granatników oszczędzali amunicję na cięższe czasy, a strzelcy leżeli w swych kryjówkach i chyba starali się nie zasnąć.
Ja w każdym razie miałem z tym problemy.
Musiałem się zdrzemnąć. Zauważyłem Olszana dopiero, gdy zaczął potrząsać moim ramieniem.
– Jezu… Co pan tu robi?
– Nie spać… bo okradną. – Z tyłu płonął dom, więc widziałem wysiłek, jaki włożył w uśmiech. Z szyi zwisał mu glauberyt, ale nie zdziwiłbym się, gdyby odrzut pierwszej serii przewrócił go na ziemię. Do osłabienia wywołanego raną doszła zadyszka po biegu. – Bałem się, że… pana nie zastanę.
– Mnie? Dlaczego?
– Lekarzy… ciągnie do rannych.
– Ktoś dostał? – Usiadłem. Ściana za plecami, nieopodal Maciaszek ze swoim noktowizorem. Nie ryzykowałem wiele.
– Ten z rozwaloną ręką. Od Bodnara. – Też nie znał nazwiska. – Samochód się pali, tamci… dwaj nie żyją… ale on jeszcze tak. I działko. Podobno nie dostało za mocno.
– Działko?
– Ten śmigłowiec wróci – powiedział ciszej. – Czuję to. A Filipiak chce… posłać beerdeema do walki.
– Przyda się.
– Widzę. – Dookoła płonęły domy, dym szczypał w oczy, w ciemności złowróżbnie dudniły silniki. – Ale jeśli przylecą, to bez działka… będziemy załatwieni. Więc pomyślałem… We dwóch damy radę strzelać.
– My?
– Skoro i tak pan tam idzie…
Nie zdążyłem zastanowić się nad jego propozycją – czy jakkolwiek to zwać. Zza narożnika, pobrzękując oporządzeniem, wyczołgał się Morawski.
– Zbieraj się – wysapał. – Weźmiesz Gabrielę, Lesika i kanister, pójdziecie sprawdzić tę drugą studnię.
– Ty nie możesz? – zapytał mało życzliwie Olszan.
– Ja pilnuję tej. Może niczym jej nie zapaskudzili. No, już – trącił mnie w ramię. – Wołynow trochę wyczyścił tamten rejon, a Mazurek ma was osłaniać. Powinno być bezpieczniej niż tu.
Wynurzyła się z dymu otaczającego wrak drugiego beteera, tego, który zniszczył Bielski. Omal nie strzeliłem.
– Cholera… Odbiło pani?! Co pani tu robi?!
Podbiegła ciężkim truchtem i stanęła prawie prosto. Prawie. Było za ciemno, bym potrafił czytać z twarzy, czułem jednak, że jeszcze parę stopni więcej, a zawyje z bólu.
– Nic mi nie jest. – Nie mówiła do mnie, zwracała się do Olszana.
– Prosiłem cię – powiedział z wyrzutem.
– Jak się przyczaję, to prawie nie boli – próbowała żartować. I od razu dała sobie spokój z zadawaniem szyku pionową sylwetką.
– Filipiak został sam? – zapytała cicho Gabriela. Ledwie ją widziałem w ciemności, milczała też aż dotąd.
– Z Jolą. – W głosie Agnieszki zabrzmiała skrucha.
Machnąłem dłonią, wskazując kierunek. Gdy obejrzałem się minutę później, szła zgarbiona, trzymając pilota za rękę. Nie wiem, które któremu pomagało i czy w ogóle ktokolwiek na tym skorzystał. Lesik na pewno nie. Byliśmy sto metrów od granicy posiadłości dyrektora Asmare, kiedy coś poruszyło się w ciemnościach. Pociągnąłem serią, Gabriela pociągnęła drugą, wszyscy padli, tamci też – nie sądzę, by glauberyt Olszana wiele zmienił. Ale teoretycznie mógł.
– Boże… moja noga…
Przez chwilę leżałem, celując w miejsce, z którego padł pojedynczy wystrzał. Potem cofnąłem się na czworakach i pomogłem wciągnąć Lesika do najbliższej lepianki. Okien nie było, drzwi wychodziły na wschód, gdzie w mroku czaił się BRDM, zapaliłem więc latarkę. Nie osłonili nas, lecz zastrzelenie przez pomyłkę byłoby już przesadą.
– Spokojnie. Wiem, że boli. Zaraz coś z tym zrobimy.
Wyjąłem pakiet opatrunku z kieszeni Lesika, rozprułem, wstrzyknąłem mu morfinę. Pół porcji. Był blady, krew z rozgryzionej wargi wyglądała na tym tle niczym źle dobrana farba z kiepskiego horroru.
– Jeszcze chwilę. I niech się pan nie boi. To drobiazg. – Agnieszka rzuciła mi dziwne spojrzenie. – Żadnych uszkodzonych naczyń.
Nie dodałem: „Na szczęście”, choć powinienem. Pocisk przebił wprawdzie nogę, ale w miejscu, gdzie wyrastała z tułowia i żadne opaski uciskające nie wchodziły w grę. Obie rany, zwłaszcza wylotowa, krwawiły, nie było to jednak nic, z czym zwyczajny, solidny opatrunek nie miałby szansy sobie poradzić. Jeśli odłamki kości nie zostały wepchnięte do jamy brzusznej, Lesik mógł teoretycznie dożyć stu lat, nie dopuszczając do siebie chirurga ze skalpelem. Inna sprawa, że przeżyłby je w łóżku.
Zdezynfekowałem i opatrzyłem rany. Miałem trzy ręce do pomocy, a Wołynow dopingował strzałami z armaty, poszło więc szybko.
– Boli – poskarżył się w którymś momencie.
– Wiem. Ale zaraz panu ulży.
– Chcę całą.
Nie przegapił tego, co zostało w dozowniku. Cóż, nie starałem się zbytnio. Strzykawka na oczach wszystkich powędrowała do plastikowego pudełka, a następnie do kieszeni na udzie.
– Tak będzie lepiej. Nie mamy już środków przeciwbólowych.
– To moja porcja.
– Noga też. Jutro ta połówka może uratować panu życie. Ma pan rozwalony staw. Przy transporcie… – nie dokończyłem.
– Chcę ją mieć przy sobie.
– Jest otwarta. Do zużycia w pierwszej kolejności.