– To moja porcja – powtórzył. Starałem się nie wyobrażać sobie, co czuje człowiek, któremu kula zgruchotała główkę kości udowej. Ale wyobraźnia nie pytała o pozwolenie. I dobrze.
– Podam to panu jutro – rzuciłem twardo. – To albo połówkę mojej.
Skapitulował. Może zrozumiał, że mam rację.
– Podpalili dom. – Gabriela pojawiła się jakiś czas temu, ale odezwała się dopiero teraz. – Po wodzie. Ujęcie było w środku.
– A ten wiatrak?
– Daje prąd. – Zawahała się. – Pójdę tam. Może w oborach… Bydło jest przeważnie na pastwiskach, ale może…
Ostrożnie naciągnąłem spodnie na opasane bandażem biodro.
– Za waszym domem nic już nie ma? – Kiwnęła głową. – Dobra. Idziemy wszyscy. Łatwiej go będzie wywieźć stamtąd niż ze środka wsi.
Włączyłem nadajnik i złożyłem meldunek Filipiakowi.
– A działko? – upomniał się Olszan. Posłałem mu ponure spojrzenie.
– Może potem.
– Tam też ma pan rannego.
– Odezwał się od tamtej pory? – Wzruszył ramionami. Trochę faulowałem: nie miał radia. – Niech pan osłania. Sam go nie uniosę.
Zostawiliśmy całe oporządzenie Lesika, jego broń, hełm i kamizelkę, ale wiedziałem, co mówię. Nawet wspomagany przez Gabrielę, ledwie go taszczyłem. Był przytomny, jednak cała korzyść z tego sprowadzała się do wysłuchiwania jego jęków.
Minęliśmy zwłoki człowieka, który tak nas urządził, i bez przeszkód dotarliśmy do ogrodzenia. Po lewej, niedaleko, płonęły dwie ciężarówki. Z szoferki tej drugiej, zaopatrzonej w dźwig, zwisała ludzka noga. BWP, ostrzeliwujący z kaemu północne obrzeża wioski, krążył dużo dalej, lecz wciąż w zasięgu porządnego granatnika przeciwpancernego. Inna sprawa, że kiedy nie strzelał, trudno go było wypatrzyć.
Przeszedłem przez płot i pełzając między krzewami, sprawdziłem południową część ogrodu. Dom wprawdzie podpalono, lecz, póki co, płonął głównie w środku, a pozamykane okiennice zatrzymywały niemal całe światło. Dużo łatwiej wydostawał się dym, więc, paradoksalnie, mając pożar pod bokiem, widziałem mniej niż przedtem.
Zawróciłem. Za późno: tamtych troje zdążyło przeciągnąć Lesika na północną stronę ogrodzenia i właśnie ruszali moim śladem.
– Nie sprawdziłem budynków – warknąłem szeptem.
– Tu jest bezpieczniej. – Szept w wydaniu Gabrieli brzmiał beznamiętnie. – Przynajmniej mur osłania.
Podniosła się, oparła karabin o gliniane ogrodzenie i skierowała w stronę wsi. Bez słowa ruszyłem wzdłuż szeregu pomieszczeń gospodarczych, zamykających posiadłość od wschodu. W niektórych przetrzymywano zwierzęta – kiedyś. Teraz po czworonogach pozostała wyłącznie ciężka woń odchodów. Zaglądałem kolejno do niedużych komórek, trzymając latarkę w jednej, a wista w drugiej ręce. Gdyby ktoś czaił się w środku, pewnie i tak strzeliłby pierwszy, ale nie miałem ani czasu, ani siły, by się tym zamartwiać.
W ostatniej musiałem zweryfikować swój pogląd na to, co się działo w Kasali przed naszym przybyciem.
Wyszedłem w mrok nocy. Odruchowo wyłączyłem latarkę – na zewnątrz mogła zadziałać jak magnes przyciągający kule – ale zapomniałem o potrzebie rozglądania się. Zauważyłem go tylko dlatego, że chwilę wcześniej ogień przebił się przez jedną z okiennic.
Stał za znaną mi drewnianą budką wychodka i celował prosto w drzwi, z których wyszedłem. Długo. Nie poruszył się, więc musiał zacząć co najmniej sekundę wcześniej. I co najmniej druga sekunda upłynęła, nim odskoczyłem za ścianę.
Potknąłem się o coś, przewróciłem, narobiłem piekielnego hałasu, zwalając z półki blaszane wiadro. Potrzebowałem kolejnych sekund, by usiąść i skierować lufę w stronę drzwi. Gdyby naprawdę chciał, zdążyłby przebiec te kilka metrów i pierwszy pociągnąć za spust.
– To ja.
Za domem porykiwał BWP Wołynowa, we wsi od czasu do czasu ktoś posyłał w mrok pojedynczy pocisk. Ale zasadniczo było cicho i szept Olszana wydawał się być jak najbardziej na miejscu.
Trudno mówić o dziwnym brzmieniu, gdy ktoś mówi szeptem.
Pozbierałem się z klepiska i podszedłem do drzwi, powtarzając sobie w duchu, że gdybym trochę bardziej uważał, to on nałykałby się strachu, widząc wymierzony między oczy pistolet.
Trzymałem wista w opuszczonej ręce. Idiotyczny, pusty gest.
– Co pan tu robi?
– Spokojnie. – Chyba się uśmiechnął. – Dziewczyny sobie pora…
Coś zaszeleściło w zaroślach, stuknęło o drewnianą ściankę sławojki. Chciałem mu wierzyć i właściwie już wierzyłem, ale adrenalina, raz puszczona w obieg, robi swoje. Odskoczyłem za framugę.
Granat wybuchł dużo później. Całe wieki później. Nie byłem ani trochę zdziwiony, słysząc, jak glauberyt zaczyna strzelać. Olszan miał czas, miał tę budkę do chowania się za nią, ziemię, by padać.
Kiedy po raz trzeci przekroczyłem próg, w mroku zamajaczyła mi jego pochylona sylwetka. Przeszedł kilka kroków, posłał następną serię w północny koniec ogrodu i znieruchomiał.
Z ciemności dobiegł krótki ni to charkot, ni jęk konającej istoty. I tyle. Minąłem Olszana, włączyłem na chwilę latarkę. Nikt nie odstrzelił mi ręki. Byliśmy sami. Leżący pod murem człowiek miał w plecach co najmniej trzy dziury. Na wszelki wypadek wyjrzałem na zewnątrz. Z tej strony płomienie wypełzły już z budynku mieszkalnego, wzrok sięgał więc dość daleko. Jakieś kamienie, parę krzaków i całe hektary pustki.
– Nawet nie ma karabinu. – Dałem sobie spokój z mówieniem szeptem. Mazurek powinien już być na pozycji, z drugiej strony mieliśmy bewupa. Czający się wokół muru napastnicy dawno zarobiliby parę serii w plecy. – Ale to żołnierz. Pewnie wyskoczył z którejś ciężarówki.
Olszan stał tam, gdzie go zostawiłem. Nie odzywał się.
– W porządku! – zawołałem. – Już po strachu! Powinienem się ugryźć w język. Zgięta Agnieszka mijała się ze mną, kiedy Sikorski zapoczątkował czarną serię.
– Biegi nam siadły. Silnik chodzi, ale nie możemy się ruszyć.
Obszedłem dom i przez chwilę sprawdzałem, jak bardzo jest źle. Chyba było bardzo źle. Wóz stał za żurawiem, osłonięty od strony sektora B, ale za to bezradny w przypadku ataku z tej strony.
– Drabowicz, uważaj!!! – Gdyby nie hełmofon, plutonowy rozbiłby sobie w tej chwili głowę o strop wieży: byłem pewien, że podskoczył z wrażenia. – Za wami!!! Na siódmej!!!
Dom dyrektora Asmare stał na wzgórzu, oddalony sześćset metrów czołg także, a w Kasali nie rosło zbyt wiele wysokich drzew. No i miałem trochę szczęścia. Z miejsca, gdzie się znalazłem, dane mi było obejrzeć cały spektakl od początku do końca.
Zaczęło się od podwójnego rozbłysku na południowym zachodzie. Dwie rakiety, odpalone w sekundowym odstępie. Nawet z daleka i pod ostrym kątem widać było, że miejsca wystrzelenia pocisków dzieli spora odległość. Czyli lecieli szybko. Nawet bardzo szybko, biorąc pod uwagę niski pułap.
Ogniki eksplozji wykroiły z czerni maleńką sylwetkę T-72. Nie wyleciał w powietrze, ale serce i tak miałem w gardle: wielkie płaty palącej się siatki maskującej dowodziły, że przynajmniej jedna z rakiet dopadła ofiary. Potem, kiedy śmigłowiec mknął nad wioską, dostrzegłem też ogień snujący się po samym czołgu.
– Śmigłowiec!!! – wrzeszczał Mazurek. – Leci na nas!!!
Powinien siedzieć w wieży, przy termowizyjnym celowniku i wukaemie. On albo Grochulski. Ale Grochulskiego przydzielili do piechoty i plutonowy pozostał ostatnim, który potrafił obsługiwać radiolokator. Zajmował się tym na przemian z prowadzeniem samochodu – na strzelanie nie miał już czasu. W wieży, po krótkim przeszkoleniu, posadzono szeregowego Kozłowskiego, mego pacjenta z pogruchotanym nadgarstkiem.