Jednak to nie on zawiódł. Już raczej Szyszkowski: zbyt pochopnie odpalając groma. Ale główną przyczyną porażki była klasa napastnika.
Nad Europą latały już śmigłowce szturmowe z bardziej wyrafinowaną awioniką. Nad Rosją można było spotkać lepiej opancerzone. W samych Stanach piloci też nie zabijali się o przydział na klasyczny, pozbawiony radiolokatora AH-64 Apache – mieli lepsze zabawki. Ale jeśli ktoś uparł się, by wpaść nocą nad pole bitwy i rozwalać co się da w stylu znanym Bohaterom Związku Radzieckiego, dosiadającym sławnych Ił-2, to powinien wybrać właśnie tę maszynę.
System walki elektronicznej pozwolił jej namierzyć pracujący radar, a system obserwacji optycznej – błyskawicznie znaleźć czołg. Była silna, zwrotna i szybka, więc zbliżyła się do Kasali na minimalnym pułapie i wyskakując znienacka zza wzgórz, zostawiła ofiarom niewiele czasu na reakcję. Dobry celownik umożliwił trafienie, choć odpalone zostały tylko dwie niekierowane rakiety. System samoobrony sypnął flarami dobrej jakości i wystrzelony przez Szyszkowskiego pocisk chybił. Największe wrażenie zrobił jednak na mnie widok iskier, tryskających z pancerza kabiny. Apache wpakował się w sam środek wiązki pocisków kalibru 12,7 i – jak gdyby nigdy nic – poleciał dalej.
Zapamiętałem rozbłysk płomienia wylotowego jego działka i serię niewielkich wybuchów wokół stanowiska beerdeema. To wszystko. Śmigłowiec, łomocąc przeraźliwie, przemknął zaledwie kilkadziesiąt metrów ode mnie i znikł w ciemnościach na północnym wschodzie.
Próbowałem śledzić go wzrokiem, ale zobaczyłem tylko ludzką sylwetkę, pod którą uginają się kolana i która miękko osuwa się na ziemię.
– Odleciał. – Gabriela wsunęła się do stajni, szybko zamknęła drzwi. Słusznie. Łuny pożarów trudno pomylić ze światłem latarek. A włączyliśmy wszystkie. Nie wiem po co. Nawet milion nie zastąpi lampy rentgenowskiej. Miałem tylko swoją wiedzę, a do jej użycia w zasadzie nie potrzebowałem oczu. Igłokształtne paskudztwo dotarło aż do pleców. Samym czubkiem, to jednak wystarczyło. Wyczułem metal opuszkiem palca, opasując nagi tors Olszana pierwszą warstwą bandaża.
To była tylko chwila. Sam jeszcze nie wiedziałem. Znieruchomiałem, by zapamiętać miejsce; zastanawiać się miałem później.
– Źle? – Agnieszka włożyła mnóstwo wysiłku w postawienie tego znaku zapytania na końcu. Nie odpowiedziałem. To nie diagnozy oczekiwała, a marnego kłamstwa z ust mężczyzny, którego kocha.
Bo i to potrafiłem stwierdzić, nie posiłkując się rentgenem: że kocha. Od czterech ostatnich dni zastanawiałem się nieustannie, co właściwie kryje się za tym słowem – i oto miałem odpowiedź.
To taki ból, strach i niezgoda na fakty, jak te w jej oczach.
– Wieża uszkodzona, mój strzelec nie żyje. – Było tak cicho, że wszyscy słyszeliśmy ponury głos Mazurka, mimo iż dobiegał z dyndających luźno słuchawek. Zsunęły mi się z głowy razem z hełmem. – Zostały trzy koła, strzelać się nie da, wszystko w proszku. Groma też można skreślić. Szyszkowski dostał lekko odłamkiem, ale jedną rakietę wystrzelił, a w zapasowe akurat pocisk…
Gabriela przeszła w kąt pomieszczenia. Coś się tam ruszało, ale dopiero teraz popatrzyłem. Osioł. Stał w cieniu, przyglądał nam się spokojnie i chyba nawet coś mielił w pysku.
Olszan przesunął się pod ścianę, usiadł, zaczął przekładać dłonie przez rękawki zakrwawionego podkoszulka. Powoli, ale wszyscy słanialiśmy się na nogach. Wcale nie wyglądał na kogoś, kto…
– Da się głośniej? – udało mu się uśmiechnąć. Zakląłem w duchu. Nieśmiała nadzieja zaczęła wypierać strach z twarzy Agnieszki.
Odłączyłem słuchawki, podkręciłem głośność.
– Nas trafił w tyłek – powiedział Drabowicz. – Silnik się palił. Zgasło, ale chyba nie ruszymy. Próbuję i nic. Reszta w porządku.
– Strzelał dwa razy? – To był Filipiak.
– Dwa. Chyba cienko u niego z rakietami.
– Nie słychać go – dokończył Mazurek. – Ale nie spadł. Odleciał.
Olszan wyciągnął rękę. Nie zrozumiałem. To Agnieszka przyskoczyła, zdarła ze mnie radmora, wsunęła mu w dłoń. Podziękował jej słabym uśmiechem. Zdążył przeciągnąć koszulkę przez głowę, utknęła dopiero na łopatkach, których jakoś nie miał siły oderwać od ściany.
– Tu Olszan. – Przez radio musiał prezentować się lepiej; głos brzmiał prawie normalnie. – Może mieć kłopoty z optyką. Widziałem, jak dostał po nosie. Ale niech pan pośle kogoś do działka. To apache.
– Co?! – W głosie Filipiaka brzmiało niedowierzanie.
– Na mur. Z karabinów nie warto strzelać. Tylko działko.
– To nie może być apache.
Odebrałem Olszanowi radio.
– Ale jest. Mało nam głów nie skosił. Widzieliśmy go.
Odłożyłem nadajnik i przez chwilę patrzyłem na pochylone plecy Gabrieli. Tuliła do piersi ośli łeb. Albo może to ona tuliła się do zwierzęcia. Wcale nie wyglądała dużo lepiej od Agnieszki.
– Doktorze…
Też chciałbym mieć jakiegoś kłapoucha, móc go drapać za uszami, chować twarz i nie patrzeć nikomu w oczy.
– Połóż się. – Agnieszka chyba postanowiła być rozsądna, dzielna i rzeczowa. Miała go tuż obok i nawet nie próbowała dotykać. – Jesteś ranny, musisz odpoczywać.
– Jeszcze się należę. Doktorze…
– Nie mów tak – warknęła. Lesik, pojękując, mościł sobie legowisko z pustych worków i jakichś wyschniętych badyli.
– To ważne. Jaka jest szansa, że z tego wyjdę?
Znieruchomieli wszyscy. Chyba z osłem włącznie.
Nie odpowiadałem. Gromadziłem słowa.
– Coś kombinują – popłynął z głośnika ponury głos Morawskiego. – Słyszę trzy silniki. Stoją w miejscu i ryczą. Od paru minut.
Filipiak zastanawiał się tylko chwilę.
– Ten transporter z wyrzutnią… Uda wam się ostrzec Drabowicza?
– Marne szanse.
– Co się dzieje? – zapytał cicho Olszan. Może na chwilę zabrakło mu odwagi, może próbował odroczyć wysłuchanie wyroku.
– Mają wyrzutnię pepeka. – Też wolałem ten temat. – Wóz wyjeżdża zza węgła, strzela, i w dwie sekundy jest po Drabowiczu. Chyba że strzeli pierwszy. Ale raczej nie zdąży. Im dłużej go tak trzymają w niepewności, tym mniejsze ma szanse. No i nie może wspierać Morawskiego. Jak tylko rąbnie z działa, tamci zaatakują. Praktycznie, póki Somalijczykom nie skończy się paliwo, jesteśmy bez czołgu. Mamy bunkier z kaemem.
– A Wołynow?
– Skrzynia biegów im się rozsypała. I tak późno.
Patrzyłem mu w oczy. Wydawały się chłodne, spokojne.
– Wyjdziemy z tego?
Gabriela wyciągnęła zza pustego żłobu znane mi siodło, okryła nim grzbiet kłapoucha. Agnieszka, zgięta jak sędziwa staruszka, szukała resztek wilgoci w wiadrach i poidłach.
– Z tym śmigłowcem na karku? – wzruszyłem ramionami. – Wątpię. Uciekać nie można, a rano ich piechurzy odzyskają wzrok i wystrzelają naszych. Mają więcej ludzi. Dobrych. Widziałem trupy. W większości to biali. Arabowie, nie Somalijczycy. Pewnie przeszkoleni w Afganistanie, Czeczenii… Ochotnicy. Za dnia czołg by ich może powstrzymał, ale Drabowicza pewnie załatwią jeszcze po ciemku. Ich wyrzutnia ma nocny celownik, a on już nie. Kiepsko jest.
Obie panie zapomniały o wykonywanych czynnościach. Przyglądały mi się, chyba zaskoczone. Widocznie uchodziłem dotąd za optymistę.
– No to raz kozie śmierć – uśmiechnął się Olszan. Przeniósł wzrok na Agnieszkę. – Wyjdziesz za mnie.
Nie poruszyła się. To nie było pytanie. Stała pochylona, z dłońmi wspartymi o uda, jak lekkoatletka po ciężkim biegu.
– Teraz – dorzucił. Nadal się nie ruszała. – Ksiądz pod bokiem, świadków wystarczy.