Выбрать главу

– Pan mówi serio? – Morfina działała, Lesik sprawiał wrażenie bardziej przytomnego. Podobnie zresztą było w przypadku Olszana. Też coś brał. Na tę dziurę w barku, ale teraz było jak znalazł.

– Nie – Agnieszka wolno pokręciła głową. – Nie zgadzam się.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Gabriela wróciła do siodłania osła. Lesik wzruszył ramionami, opuścił głowę na posłanie.

– Poczekaj. – Olszan przeniósł spojrzenie na mnie. – Doktorze, nie odpowiedział mi pan.

– Wrócimy do kraju – rzuciła przez zęby. – Zaprosisz mnie do kina, kawiarni, na randkę. Poznasz Michałka. Siebie dasz poznać. Zrobimy to normalnie. Jeśli w ogóle będziesz chciał. Ale pewnie…

– Doktorze? – Zignorował ją, na pozór całkowicie. Gdzieś niedaleko zaterkotał kaem, potem od razu działo bewupa. Trochę później huknął granat.

– W porządku – usłyszałem pokasływanie z radia. – Próbowali nasadkowym. Chyba nie mają granatników. Trafiliśmy jednego.

Sikorski. Tym razem im się udało.

Usiadłem obok Olszana, ująłem go za nadgarstek, patrzyłem, jak wskazówka sekundnika wędruje mozolnie po tarczy.

– To wątroba – powiedziałem w końcu. – Mały odłamek, maleńka rana. Ale krwawi. Cały czas. W środku. Bez operacji nie…

– Skąd pan może wiedzieć?! – Agnieszka prawie krzyczała. – Prześwietlił go pan?! Nie! Więc gówno pan wie!

– Może ktoś przyleci – rzuciła z kąta Gabriela. Stała w cieniu, ale głos ją zdradził. Ten przydech… Płakała. Może nie dosłownie, może wystarczyło wytrzeć oczy i ktoś, kto nie znał jej tak, jak ja, dałby się zwieść nieruchomej twarzy. – W końcu muszą…

– Jasne – zgodził się Olszan. Nie wiem, z którą. Pewnie z obiema. – Ale co mi szkodzi? I tak miałem się z tobą żenić.

– Wyjdziesz z tego. – Agnieszka wciąż stała z dala od nas.

– Nawet ty możesz nie wyjść – powiedział spokojnie. – Ledwie się na nogach trzymasz. I jeszcze to serce… Pomyśl o małym, Aga.

– Co ma do tego Michał?

– Po parze rodziców więcej się dziedziczy.

– Nikt nie umrze. Ani ja, ani ty. Słyszysz?

Dotknąłem jego ramienia.

– Niech się pan położy – powiedziałem łagodnie. – To naprawdę mała rana. Minie trochę czasu, zanim… Krew ledwo się sączy. A kto wie, co się zdarzy? Zawsze to jakaś…

– Wsadź ją na osła – przerwał mi. – Weź obie i wywieź stąd.

– Szyszkowski jest ranny. Będą następni. A zresztą…

– Wywieź je – rzucił przez zęby. – Widziałeś, jak skończą.

Nie miał siły na wymowne gesty, ledwie poruszył wspartą o ścianę głową. Ale Gabriela tylko udawała zapracowaną.

– Co? – Zostawiła osła, nagle znalazła się obok nas. Dziwne, bo wcale nie poruszała się szybko. – O czym pan mówi?

Miał dość taktu, by milczeć. Nie pomogło. Ruszyła ku drzwiom.

– Zaczekaj! – Bałem się, że mnie zignoruje, więc poderwałem się, złapałem ją za łokieć. – Nie chodź tam.

– Dlaczego? – Mięśnie stężały jej pod skórą. Zrozumiała.

– Te ciężarówki, które spalił Wołynow… – Olszan postanowił mnie wyręczyć. – Przyjechali posprzątać. Resztki śmigłowca, świadków… Wszystko. To nie Sabah. Zabiją każdego, kto mógłby opowiedzieć, co się tu stało. Nie tylko nas. Może nawet całą wioskę.

– Nie – potrząsnęła głową. Zatoczyła się jak pijana, próbując ruszać w stronę drzwi i zapominając o konieczności uwolnienia ręki. Musiałem złapać ją za drugą: omal nie upadła. – Nie…

– Co się stało? – zapytał słabym głosem Lesik.

– Zastrzelili ich – mruknął Olszan. – Chyba wszystkich domowników. Nie widziałem za dobrze.

Ja widziałem. Gabrieli wystarczył jeden rzut oka w moją twarz.

– Puść – powiedziała cicho.

– Nie chodź tam.

– Muszę. Może ktoś ocalał. Puść.

Puściłem. Wyszła. Nie było jej najwyżej przez minutę. Ale też nie miała daleko. Wróciła starsza raptem o trzy, cztery lata. Bez słowa usiadła przy ścianie naprzeciwko Olszana, skryła twarz w dłoniach.

– Nie poganiam, ale mam dziurę w wątrobie. Niech ksiądz to załatwi.

Lesik uniósł się, posłał mu mało przyjazne spojrzenie.

– A może by tak zapytać, czy się zgadzam?

– O co ci chodzi? – zapytała Agnieszka udręczonym tonem.

– Mówiłem: wyjdź za mnie, siadaj na osła i zjeżdżaj. Weźmiecie wiadra. W razie czego doktor spuści kłapouchowi krew. Parę litrów się uzbiera. Dojdziecie. – Popatrzył na mnie. – Dam sto tysięcy, jeśli ją pan uratuje. Dopisałem to do testamentu. Ale musi przeżyć.

– Nie zostawię cię – powiedziała. I od razu się poprawiła: – To znaczy… nikogo nie zostawię. Jesteśmy tu razem. Wszyscy.

– Masz dziecko.

– Nie twój interes – burknęła.

– Mój – uśmiechnął się. Sięgnął do kieszeni, prztyknięciem posłał w moją stronę błyszczący pakiecik. Złapałem go odruchowo. – Chyba że kłamałaś. Bo jak nie, to możesz być w ciąży. Nawet się nie umyłaś. Nie było czym. Idealne warunki, żeby zajść. Dużo seksu, mało wody.

Przyglądała mu się przez chwilę nieruchomym wzrokiem.

– Kłamałam.

– Teraz kłamiesz. Chciałaś tego dziecka.

– Nie ma żadnego dziecka. I niczego nie chciałam.

– No jasne. Oddaj doktorowi, jemu bardziej potrzebna.

Marnie naśladował kobiecy głos. Ale cytował chyba wiernie.

– Bez gumy mam fajniejsze orgazmy – rzuciła wyzywająco. – Albo po prostu cię sprawdzałam. No wiesz, taki test: jeśli traktuje poważnie, zaryzykuje dzidziusia.

– Aga… daj spokój. Myślisz, że ja tego nie chciałem?

– Nie zostawię cię. – W końcu pękła, zaczęła płakać. Ale i wtedy nie podeszła, nie usiadła obok, nie pozwoliła się przytulić.

– Musisz. Może mamy dziecko. A nawet jak nie… Kocham cię. – Kręciła głową, pokazując, że wcale, ale to wcale nie słucha. – Aga, ja nie żartuję. To koniec. Nie żartuje się w takiej chwili. Kocham cię. Może nosisz moje dziecko. Co w tym dziwnego, że chcę, żebyś żyła?

Schowałem prezerwatywę do kieszeni, wyjmując w zamian pakiet z opatrunkiem osobistym. Dźwignąłem się na nogi.

– Nie mogę zostawić rannych. Dowodzisz tu, Gapa. Jakby co… Masz tu morfinę. Podasz jutro księdzu. Jakby co.

Byłem już przy drzwiach, kiedy coś brzęknęło. Cicho, ale i w stajni zrobiło się cicho. Odwróciłem się. Powoli.

Tym razem nie celował we mnie. Po prostu trzymał peem. Na kolanach.

– Nie tak szybko – powiedział. – Zapomniałeś? Ślub. Potrzeba dwoje świadków. Bratowa to kawał suki. Będzie się procesować o każdy grosz. Lepiej, żeby nie było się do czego przyczepić.

– Oszalałeś?! – Agnieszka ruszyła w jego stronę. I zastygła, porażona widokiem lufy, obracającej się w jej stronę. Gabriela nie poruszyła się. Siedziała z twarzą w dłoniach.

– Co pan wyprawia? – zapytał niepewnie Lesik.

Usiadłem. Zwisający z ramienia beryl oparł się lufą o ziemię.

– Krzysiu… co ty robisz?

Martwiła się o niego. Miał gorączkę, od dawna. Chyba uznała, że w końcu zaczął bredzić.

Ostrożnie, starając się poruszać jak najmniej, wyciągnął z tylnej kieszeni i rzucił jej pod nogi coś w rodzaju okładki na dokumenty.

– Testament. Po połowie ty i moi starzy. Na odwrocie jest miejsce. Daj księdzu, niech spisze akt ślubu. Chyba że ktoś ma inny papier.

Pochyliła się, zbyt zaskoczona, by najpierw pomyśleć. Palce były parę centymetrów od plastiku, kiedy naglę jęknęła, osunęła się na kolana. Przez chwilę klęczała, zaciskając z całych sił powieki. Prawa ręka odruchowo powędrowała za plecy.