Olszan zaklął bezgłośnie.
– Daj jej to – popatrzył w moją stronę. – Tę połówkę. Nie utrzyma się w siodle z tym cholernym kręgosłupem.
Nie zdążyłem zareagować.
– To moja morfina! – Lesik poderwał się na łokciach, niemal usiadł.
– Zamknij się. Daj jej zastrzyk, Szczebielewicz. Musi być na chodzie. No już, rusz się!
Ruszyłem się. Karabin został pod ścianą. Język za zębami. Nie wymachiwał peemem, ale swoje już wiedziałem. Wyjąłem pudełko z kieszeni na udzie, ukląkłem obok Agnieszki.
– Nie dam wam ślubu.
To nie była pogróżka: w głosie Lesika pobrzmiewała głęboka, mściwa satysfakcja. Pomyślałem, że Olszan fatalnie się do tego zabrał. Kolejność była nie ta. Agnieszka udowodniła to zresztą zaraz potem, dźwigając się z kolan i w dość głębokim skłonie, lecz szybko i sprawnie podchodząc do legowiska kapelana.
Nie odezwała się, ale ruch dłoni, kładącej mu na piersi okładkę z testamentem w środku, był dostatecznie wymowny. Olszan uśmiechnął się.
– Oboje chcemy, a dziecko w drodze. – Jego głos wyraźnie złagodniał. – Kościół wspiera rodziny. Chyba nie ma ksiądz wyjścia.
Lesik powinien wziąć poprawkę na to, jaki był, i nie brać do siebie niewinnego żartu faceta, który umiera. Ale morfina we krwi, strzaskane biodro i wizja własnej śmierci nie służą racjonalnym zachowaniom.
– Zapomnij o ślubie. Gziliście się jak psy, w biały dzień, niemal na oczach wszystkich. Myślisz, że teraz starczy strzelić palcami? O nie, kolego. Grzech istnieje. I za grzechy się płaci.
Agnieszka stała nieco z boku. Nie rozdzieliła ich własnym ciałem. Olszan mógł popatrzeć tamtemu w oczy. Znaleźć wyzwanie. I podjąć je.
Glauberyt powędrował do góry. W ciągu paru godzin major Lesik po raz kolejny zyskał okazję zajrzenia w głąb polskiej lufy.
– Dasz nam ten ślub – powiedział powoli Olszan. Ręka trochę mu drżała, ale widać było, że to z winy ran, nie skrupułów.
– Nie. – Trzeba przyznać, że kapelan nie szafował pochopnie takimi zabójczymi słowami. Zastanowił się najpierw.
– Wiesz, co można zrobić, jak się kocha? Wszystko. Nie patrzył na Agnieszkę. To ona wpatrywała się w jego twarz oczami mokrymi od łez.
– Krzysiek, nie trzeba… Daj spokój. Już ci wierzę. Zawsze ci wierzyłam. Ja też cię kocham. Nie potrzebujemy żadnego papierka.
– Rozwalę cię, Lesik. – Zupełnie ją zignorował. – Jak zaraz nie zaczniesz pisać, to po tobie.
Kapelan nie był idiotą – tak mi się przynajmniej zdawało. Wystarczyły dwie sekundy, by wyjął papier spomiędzy okładek. Rozłożył kartę. Po mojej stronie faktycznie była czysta, gotowa do przyjęcia radosnej nowiny o zawarciu związku małżeńskiego między Agnieszką Wielogórską i Krzysztofem Olszanem. Akt ślubu i testament. Najlepsza chwila w życiu i klęska, też chyba największa. Dzielił je od siebie ułamek milimetra, wypełniony sprasowaną celulozą. Jeden obrót dłoni.
Z tyłu paliła się któraś z latarek, litery prześwitywały i widziałem, że nie ma ich wiele. Parę zdań. Lesik miał chyba problemy z koncentracją: trzymał papier przed oczyma całe wieki.
– Tam też się możesz podpisać – przerwał ciszę Olszan. – Świadków nigdy za dużo. Ale teraz pisz o ślubie.
Kapelan obrócił powoli głowę, posłał mu posępne spojrzenie.
– Czym?
Dobrze to rozegrał. Trzy trafienia na cztery możliwe. Jedna Gabriela nie zaczęła się macać po kieszeniach. Ktoś chodzący do pracy w zielonym prześcieradle wyzbywa się takich odruchów. Była zresztą zbyt przybita, nie do końca docierało do niej, co się dzieje. Na szczęście. Jej karabin stał niedaleko i gdyby nie te kilkanaście ludzkich trupów dwa pomieszczenia dalej, może próbowałaby za niego łapać.
Wist pojawił się w ręku Lesika jak królik w dłoni iluzjonisty. Olszan znieruchomiał z glauberytem opartym o udo, grymasem bólu na twarzy i lewą ręką w tylnej kieszeni spodni.
– Prawie milion złotych. – W głosie i twarzy Lesika niedowierzanie mieszało się z triumfem i wściekłością. – Ty skurwysynu…
– Co? – Agnieszka mogła być nieszczęśliwa, zakochana, półprzytomna z bólu i wyczerpania, lecz nie przypadkiem pracowała w najbardziej prestiżowej z polskich gazet. Zrozumiała od razu. Nie chciała wierzyć, nie godziła się – ale rozumiała aż za dobrze.
– Puszczasz się z mordercą. – Lesik aż dygotał ze złości; nie miał zamiaru patyczkować się z nią, owijać słów w bawełnę. – Urodzisz bękarta bydlakowi, który podrzynał gardła rannym ludziom. Tak, Olszan. Bękarta. Prędzej sobie język odgryzę, niż udzielę ślubu takiemu…
Glauberyt wypluł pięć pocisków. Trafiły trzy. Jeden mało groźnie – obcinając strzelającemu kawałek buta i chyba kawałek ukrytego wewnątrz palca. Dwa pozostałe ugodziły Lesika w przedramię i w czoło. Pistolet poleciał na ziemię, z potylicy chlapnęło krwią i mózgiem. Dwa ostatnie pociski w efekcie podrzutu broni wybiły nieduże kratery w północnej ścianie. Spłoszony, ale nie spanikowany osioł odskoczył w kąt. Kapelan znieruchomiał.
Inni też się nie poruszali. Bardzo długo.
– Boże…
Agnieszka nie potrafiła powiedzieć nic więcej. Było cicho. Dopóki radio nie przemówiło głosem Morawskiego.
– Maciaszek był przy studni. Mówi, że śmierdzi ropą. I nawrzucali tam trupów. – Przerwał na chwilę. – Poruczniku, mam propozycję. Wycofamy się bliżej czołgu, a Wołynow przypilnuje wsi z drugiej strony. Przytrzymamy łobuzów; jak nie spalą Drabowicza, to długo. Gdyby pozbierał pan na stara rannych i kobiety, może się przemkniecie do Werder. Ci tutaj nie będą was gonić. Szansa mała, ale zawsze jakaś. Tu nie mamy żadnej. Nawet jak nas nie zabiją, to zdechniemy bez wody.
Było cicho, słyszeli chyba wszyscy. Filipiaka też. Choć głos miał słabszy, zgaszony. Przegrani rzadko mówią donośnym głosem.
– Zgoda. Ale z ciężarówki nici. Próbowałem podjechać bliżej, mamy lukę od zachodu. No i Jola rozwaliła wóz do reszty. Nie jej wina, ciemno tu. Spróbuję wziąć kaem i osłonić wam skrzydło.
Gabriela dźwignęła się. Ruszyła w lewo. Karabin stał właśnie z lewej, Olszan okazał się jednak lepszym niż ja psychologiem i nie próbował niczego robić ze spoczywającym na udzie automatem.
Ujęła w dłonie linkę, zastępującą uzdę, i dopiero wtedy spojrzała w jego stronę.
– Zabije nas pan? – zapytała spokojnie.
– Nie. Ale jak nie pogadamy, to inni was zabiją. Siadajcie.
Bałem się, że po prostu wyjdzie. Ona albo Agnieszka.
Nie wyszły. Usiadły. Gabriela obok osła, dziennikarka przy środku wschodniej ściany, w miejscu, skąd było najdalej do każdego z nas.
– Zrób głośniej, Jacek. Mogę ci tak mówić?
Przykryłem twarz Lesika jakąś szmatą, ustawiłem głośnik na maksymalne wzmocnienie. Drabowicz pytał akurat porucznika, czy nie podesłać mu kierowcy. Jemu niepotrzebny, silnik zdechł.
– Dla pacjenta wszystko – mruknąłem.
– Nawet eutanazja? – uśmiechnął się nieznacznie. – Przepraszam. Za samo to Lesikowi się należało. Rozwalić komuś życie, bo zlitował się nad żywcem palonym… Nie mów, że sam nie miałeś ochoty. – Dopiero teraz, też zresztą przelotnie, zahaczył spojrzeniem o zwłoki kapelana.
– Czego chcesz?
Zadyszany głos Filipiaka zapewniał, że razem z Jolą sobie poradzą. Wierzyłem mu. Nie miała w sobie dość odwagi, by zostać sama, a i on nie był chyba dość odważny, by leżeć w rozwalonej ciężarówce, czekając bezczynnie na słońce, ostatni meldunek ostatniego żołnierza i ludzi z nożami, którzy po niego przyjdą.
– Nikt nie miał zginąć. – Olszan patrzył na mnie, ale wszyscy wiedzieliśmy, do kogo tak naprawdę mówi. – Przedtem nikomu włos z głowy nie spadł. Może nawet żadnemu… – zerknął na Gabrielę, nie dokończył. – Po prostu sprzedawaliśmy takie latające ciężarówki. Szybsze i dyskretniejsze. Zbyt je cenili, żeby posyłać na pole bitwy.