– Nikt nie miał zginąć – powtórzyłem. – Tylko świadkowie. Dwaj piloci się utopili, a jednego zabili partyzanci. Pech taki.
– O czym pan mówi? – Myślałem, że Agnieszka po prostu siedzi w cieniu i płacze. Nie doceniłem jej. Może i miała łzy w oczach, nad głosem jednak panowała.
– Utopili? – mruknął Olszan. – No, no… Sporo wiesz.
– Tak – przyznałem. – Całkiem sporo. Szkoda, że wcześniej… Co to ma być? Spowiedź? Chcesz pogadać czy tylko postawić warunki?
Pomacał lekko brzuch. Na jego twarzy nie dostrzegłem bólu, ale bladość chyba już tak.
– Najpierw ważniejsze sprawy. Mam mało czasu. – Zastanawiał się przez chwilę. – Po pierwsze: Agnieszka ma przeżyć. Zabierz ją stąd.
– Nie może chodzić. Kawałek tak, ale nie dziesiątki kilometrów. Zabiłaby i siebie, i nas.
– Pojedzie na ośle.
– Za parę godzin albo go zarżniemy i napijemy się krwi, albo padniemy z odwodnienia. Może wcześniej. Marsz to nie jazda samochodem.
– Ale… chcesz iść? – zmarszczył brwi.
– Gabriela pójdzie. – Nie patrzyłem w jej stronę, tak jak on nie patrzył na Agnieszkę. – Jest silna, nic jej tu nie trzyma. Weźmie radio, osła i pójdzie po pomoc.
Uśmiechnął się gorzko.
– Nie udawaj idioty. Wiesz, że nie będzie żadnej pomocy.
– Dlaczego? – Agnieszka znów przypomniała o sobie.
– Bo to Zaręba pociąga za sznurki. I w APH, i w kontyngencie.
– Co ma do tego APH? – Albo dziennikarska natura wzięła w niej górę nad kobiecą, albo po prostu uciekała w łatwiejsze tematy.
– Kradnie śmigłowce – odpowiedziałem za Olszana. – Wiosną dwa sokoły poleciały do Kenii. Po leki. Nad jeziorem Turkana zderzyły się. Dwaj piloci zginęli. Dwóch wyłowili rybacy. Po maszynach oczywiście ślad nie pozostał. To wielkie jezioro.
– Wiedział pan o tym? – Chyba zmarszczyła brwi.
– Znalazłem apteczkę tego spalonego śmigłowca. Znajomo wyglądała. Uzupełniałem leki we wszystkich polskich maszynach. W tych wynajętych przez rząd etiopski też. Współpracujemy. Tak jak teraz: zabrakło wojskowych pilotów, poleciał cywil. Jednego z tamtych utopionych – popatrzyłem na Olszana – nawet znałem. Tomczak. Popiliśmy kiedyś. Pokazywał mi zdjęcie żony. Prawie się nad nim popłakał.
– Znasz – poprawił mnie z bladym uśmiechem. – Mówiłem przecież: nikt nie zginął. Wiem, jak to teraz brzmi, ale… nie jestem jakimś skurwysynem. Po prostu wszystko się popieprzyło.
– Nie jesteś skurwysynem? – Trzeba przyznać, że nie parskała szyderczo, nie rzucała oskarżeń. Pytała. – A Pawlikiewicz? Giełza? Juszczyk? Świer…
– Pawlikiewicz miał zasnąć. Specjalnie poszedłem jeszcze raz, zapytałem, czy piwo smakowało. „O tak, super, wielkie dzięki”. A potem nagle się budzi. Mengesza spanikował. Mówiłem, że gdyby co, to tak jak z wartownikiem: nóż do gardła, poczekać, a ja kolbą… Ale ciachnął go, zaczęli się szarpać. Musiałem strzelić. I tak już nie żył: tętnice szyjne. A hałasu by narobił.
– Co znaczy, że znam? – upomniałem się. – Tomczak żyje?
– Sprzedaliśmy trzy śmigłowce, ale do spółki z pilotami. Nikt nie zginął. Tamtym składano dodatkowo propozycje pracy. Niektórym to pasowało. Ostaszewski miał raka. Przerzuty, marne rokowania. Uziemiliby go lada dzień, a tak ubezpieczenie dla rodziny, forsa i latanie aż do końca. W partyzantce nikt nie pyta o badania okresowe. Tomczak też prawie po rękach mnie całował. Poznali się z Ewką w aeroklubie, pobrali, a potem jej się spadochron za późno otworzył i złamała kręgosłup. Nie znam szczegółów, ale mówił, że to jego wina. Chcieli mieć normalny dom, z którego mogłaby sama wyjechać wózkiem, no i dzieci. Wszystko do załatwienia, tylko trzeba mieć szmal. Więc zbiera. Spadł w dziczy; jak się znajdzie po roku czy dwóch z lekką amnezję, to wszyscy się ucieszą i nikt zbytnio nie zdziwi. Dał znać żonie, żeby się nie martwiła, no i lata. W tej chwili apache’em.
– Co? – Udało nam się z Agnieszką stworzyć zgrany chórek. Przez twarz Olszana przemknął lekki uśmiech.
– APH – mruknął. – AmerPol Hellservice. Mała, prężna firma z mieszanym kapitałem. Świdnik to dla nas dobra przykrywka. W ramach offsetu na F-16 dostał trochę zamówień ze Stanów. Kontenery krążą, trudno kontrolować. Można sprzedawać części zamienne, omijając embarga. Bo podstawowy interes to części. Po Iraku Polska jest zaufanym sojusznikiem, a z drugiej strony amerykańskiemu urzędnikowi za daleko za ocean. Idealny układ. Całego sokoła też łatwiej sprzedać do kraju z zapapraną opinią, odkąd to APH zajęło się dystrybucją. Spora część forsy i tak trafi na amerykańskie konta, bo mają większość udziałów, a gdyby co, nikt się nie będzie czepiał ich rządu. Więc APH załatwia w Waszyngtonie legalne zezwolenia, kredyty. My dajemy ludzi, organizujemy części do ruskich maszyn, werbujemy pilotów na Wschodzie… A przy okazji: ten Ukrainiec to też nasz nabytek. Dlatego go… I tak by nie przeżył, a mógł wszystko wyśpiewać. Był chyba przytomny, kiedy go nieśli. Widział mnie. – Zrobił sobie krótką przerwę. – To szemrany interes, ale wszystko szło dobrze, póki nie pojawiły się te saudyjskie apache.
– Saudyjskie? – Gabriela, jak się okazuje, też słuchała.
– Ameryka dostarczyła niedawno cały dywizjon do Arabii. Zaraz potem dwie maszyny rozbiły się nad morzem. Oficjalnie. Tak naprawdę piloci mieli powiązania z al Kaidą. Zwiali do Jemenu. Islamiści mają tam ostatnio wiele do powiedzenia.
– Jemen – zmarszczyłem czoło. – Ten bombowiec… Morawski mówił, że może być jemeński.
– Zaręba się wystarał. A dokładniej: APH. Gnojek, nawet słowem mi nie wspomniał… Ale taki już jest. Generał. Straty w ludziach? Normalka. Nie chcę się chwalić, ale gdyby nie ten numer z kwasem na wirniku, dawno byłoby po nas. Zestrzeliliby sokoła, komplet dowodów, negatywy Agnieszki i wszystkich kłopotliwych świadków. Za jednym zamachem.
– A nie planowaliście tego? – zapytałem.
– Już mówiłem: nie jestem mordercą. Tak wyszło. Ale na zimno, z premedytacją… Powiedział, że obejdzie się bez ofiar. Miałem tylko zyskać na czasie. Być takim kołem ratunkowym. Mówił, że ma haki na większość z was. A resztę przekupi. Dopiero na miejscu zorientowałem się, jakie to bagno. Filipiak zestrzelił sokoła. Akurat tego jedynego.
– To znaczy?
– Dwa utonęły, trzeciego uprowadzili partyzanci. Jeden pilot zginął, ciała nie odzyskano. To wersja oficjalna. Czytaliście w gazetach. Tak naprawdę Łabiszewski…
– Łabiszewski? – drgnąłem. – A imię?
– Marcin.
Popatrzyłem na Gabrielę. Ona popatrzyła na mnie. Medaliku nie wyjmowałem. Nie było potrzeby.
– Zaręba poszedł na całość. Kiedyś handlowaliśmy tylko częściami i pilotami ze Wschodu; czasem coś się przewiozło. Spora forsa, ale nie to, co za śmigłowiec. I to taki.
– Tak sobie cenią sokoły? – uśmiechnąłem się kwaśno.
– Są niezłe i tanie, ale nie w tym rzecz. Wszyscy wiedzą, że latają i w kontyngencie, i dla cywilnych władz Etiopii. Zaręba chwalił się w telewizji, że negocjował z partyzantami i nikt do nich nie strzela, bo polski sokół kojarzy się tu z pomocą i niczym więcej. Fakt, nie strzelają. Bo mogliby niechcąco zestrzelić własne zaopatrzenie. Albo nawet samego Osamę. Łabiszewski opowiadał, że przewoził do Sudanu kogoś takiego. Pewien nie był, ale to chyba on. W każdym razie wypromowaliśmy nasze maszyny. Jak dobrze pójdzie, Świdnik będzie miał robotę na…
– Łabiszewski opowiadał? – przerwałem Olszanowi. – Byłeś w tej bazie? – Skinął głową. – Sam?
– A niby z kim? – Wyglądał na szczerze zdziwionego.