– Nie dotkniesz jutro sterów – zdecydował Morawski. – Jeden śmigłowiec już utopiłeś.
– Jestem trzeźwy! – zaprotestował Olszan. – Mój umysł działa jak szwajcarski śmigło… ten, zegarek. Pełna kontrola sytuacji.
– Bawisz się w trzepak? – Agnieszka zamierzyła się dłonią na jego wypięte pośladki.
– Mam udowodnić? Pierwiastek ze stu? Dycha! Stolica Brazylii? Brazylia! Stolica Watykanu? Watykan! O, i nie ma głowicy. Ktoś podpieprzył. Widzicie?
– Mieliście tam bombę? – udała przestrach Jola. Byłem wdzięczny Olszanowi, bo chowając twarz w dłoniach uwolniła w końcu moje ramię.
– Idź spać – warknął Morawski. – Już cię tu nie ma! Jak nie wytrzeźwiejesz do dziesiątej…
– Dobra, dobra, idę…
Morawski wymruczał: „Dobranoc” i odmaszerował w stronę ognisk.
– Pani Jolu, chyba musimy pomóc Krzysiowi – powiedziałem.
Zdążyłem złapać go za kołnierz. Wyprostował się już sam, ale udało mi się skorzystać z resztek blasku oddalającej się latarki i zajrzeć do wnętrza UAZ-a. Wciąż leżała tam bezładna sterta pamiątek po somalijskim śmigłowcu. Wyglądała identycznie jak ostatnio.
To znaczy – w moich oczach.
Wypiłem trochę za mało i dlatego byłem teraz sam i byłem rozgoryczony. I nie ufałem swoim oczom.
Apteczka leżała na wierzchu i odbiegała kształtem od kawałków śmigłowca – nie potrzebowałem światła, by ją odnaleźć. Może narobiłem trochę hałasu, ale przechadzający się dookoła biwaku wartownik raczej nie powinien mnie usłyszeć. Podoficera dyżurnego nie liczyłem – jego psim obowiązkiem było pilnowanie radiostacji.
Na otaczających wioskę wzgórzach czuwały trzy z czterech pancernych pojazdów plutonu i dziesięciu żołnierzy. Byliśmy bezpieczni i nikt nie powinien zaprzątać sobie głowy nocnymi Markami, łażącymi za potrzebą. Udało mi się przenieść apteczkę do swego śpiwora i nikt chyba nawet nie zauważył, że z niego wypełzłem. Byłem boso, a lekki wiaterek, szeleszczący w koronach palm i akacji, zacierał odgłos kroków.
Mijając terenowe suzuki, usłyszałem coś, nie był to jednak dźwięk wyostrzający czujność. Pewności nie miałem, ale wiele przemawiało za tym, że mógłbym przedefilować tędy, łomocąc podkutymi buciorami w najlepszym wehrmachtowskim stylu, i też nie zostałbym zauważony. Chociaż Agnieszka Wielogórska nie spała.
Pomyślałem, że nie zmarznie tej nocy.
Minąłem stara, którym jeździła trzecia drużyna, przeszedłem obok namiociku z pałatki, pod którym pochrapywał kapelan, i podszedłem do bewupa dowódcy. Żarzyło się tu niewielkie ognisko, a przy składanym stoliku obciążonym pudłem radiostacji kiwał się na płóciennym krzesełku kapral w kamizelce kuloodpornej, ale bez hełmu.
– Masz herbatę?
– Zbożówkę – trącił termos, stojący obok. – W środku jest kubek.
Kawa była gorzka i miała temperaturę ludzkiego ciała. Dostarczała organizmowi trochę niezbędnej do życia wody, ale nic ponadto.
– Zaraz zmiana wart? – zapytałem, ocierając usta. Kiwnął głową. – Masz zapasową latarkę?
Wstał, przeszedł na tył bojowego wozu piechoty, obok którego siedział i z którego akumulatorów czerpała energię radiostacja. Po chwili wręczył mi bez słowa płaskie pudełko.
– Przejadę się z nimi. Jakoś nie mogę spać.
– Tak jest.
Poszło gładko, ale ostatecznie dzieliła nas potężna przepaść dobrych dziesięciu stopni, nie mówiąc o tym, że wcześniej czy później mógł mi się nawinąć pod strzykawkę. Kierowca honkera miał o dwie belki mniej i teoretycznie sprawa była jeszcze łatwiejsza, ale wolałem się zabezpieczyć. Dopadłem go samego przy samochodzie.
– Jak się nazywasz, kolego? – zapytałem.
– Szeregowy Plichta, panie kapitanie.
– Kiedyś trafisz do Addis Abeby. Nie przydałby ci się krótki urlop zdrowotny, jak już tam będziesz?
– No… pewnie.
– Doskonale. Wobec tego podrzucisz mnie w jedno miejsce, potem powolutku, ale naprawdę powolutku, rozwieziesz chłopaków i wrócisz w to samo miejsce. Gdyby ktoś pytał, to zostawiłem coś przy grobie. Ale tylko gdyby ktoś pytał.
– Ta… tak jest.
– I pożycz mi tę łopatkę.
Patrzył z niedowierzaniem, jak chowam pod bluzę jedną z samochodowych saperek, ale perspektywa paru wolnych dni zasznurowała mu usta. Zająłem miejsce obok niego, na tylne ławki zwaliło się ze szczękiem metalu ośmiu żołnierzy z kolejnej zmiany i samochód ruszył.
W wybranym za dnia miejscu kazałem się Plichcie zatrzymać, zeskoczyłem i nie włączając latarki, ruszyłem w głąb pustkowia. Kiedy straciłem z oczu reflektory honkera, przeszedłem do truchtu.
System obronny wioski był prawie szczelny, ale ukierunkowany na zewnątrz. Szkic posterunków i stref widoczności nie stanowił żadnej tajemnicy – obejrzałem go sobie jeszcze przed kolacją i nie miałem teraz większych problemów z dyskretnym dotarciem w pobliże grobu. Moim przeciwnikiem nie był radar czy nocne celowniki – był nim czas. Plichta nie mógł się wlec w nieskończoność trasą liczącą cztery kilometry.
Dotarłem biegiem na miejsce i od razu zacząłem kopać. Na szczęście nie lubiłem facetów ze śmigłowca i ich grób, wykonany pod moim nadzorem, był nieprzyzwoicie płytki.
Dokopałem się do worka zlany potem – kiedy człowiek się spieszy, coś takiego jak płytkie doły nie istnieje. Rozciąłem folię i omal nie zwymiotowałem, uderzony obuchem smrodu. Wystawione na słońce mięso może wysychać, jeśli w powietrzu brakuje wilgoci, ale kiedy zamknie się je w prawie hermetycznym opakowaniu…
Oddychając wyłącznie przez usta wysypałem całą zawartość na piach i podeszwami butów – podeszwy najłatwiej wytrzeć, nie tracąc czasu – zacząłem spychać do wykopu to, czego nie potrzebowałem. Czyli prawie wszystko: kawałki kończyn, kości, jelita. Czułem się parszywie, ale pośpiech łagodził odrazę, wyrzuty sumienia i wszystko to, co odczuwa człowiek, kopniakami umieszczając szczątki bliźniego w sprofanowanym przez siebie grobie.
Moja parciana raportówka nawet po usunięciu przegródki nie imponowała pojemnością, zdecydowałem się więc tylko na cztery dowody rzeczowe. Pierwszym był pistolet wyjęty z kieszeni na anonimowym udzie. Udo trafiło z powrotem do grobu, podobnie jak rewolwer z krzywą lufą. Z numerem drugim, prawym uchem, też poszło łatwo – jakiś odłamek odciął je niemal w całości i wystarczyło wrzucić je do worka. Numer trzeci, kask lotniczy, pękł na pół i po rozcięciu scyzorykiem wyściółki dało się go upchnąć tak, że zajmował stosunkowo niewiele miejsca.
Czwórkę musiałem niestety zmniejszyć. I zmniejszyłem, odcinając nożem i ciosami saperki głowę od tego, co zostało z rąk i tułowia lepiej zachowanego pilota. Pomijając stopień rozkładu ciała, scenerię i narzędzia, było to trochę jak sekcja zwłok w dawnych, WAM-owskich czasach, ale jakoś nie udało mi się tego wszystkiego pominąć i czułem się źle.
Związałem i zakleiłem worek, pomagając sobie kolanem wepchnąłem do raportówki i zasypałem grób. Złapałem latarkę i z saperką w dłoni pognałem w stronę narastającego pomruku silnika.
Nikt nie zapytał, dlaczego wyłaniam się z atramentowych mroków, a potem, gdy już ulokowałem się na ostatnim wolnym miejscu – dlaczego śmierdzę. Bo oczywiście śmierdziałem. Mimo podjętych środków ostrożności jakiś fragment mego munduru musiał zetknąć się z gnijącym mięsem, bo oprócz kwaśnej woni przepoconych mundurów szeregowych wyraźnie czułem trupi odór.
Wartownik, witający nas na skraju obozowiska, też o nic nie pytał. Ominąłem go łukiem, zostawiłem raportówkę obok swego posłania – miejsce dobre jak każde inne – i poszedłem nad staw umyć, co się da. Oczyściłem pobieżnie buty i mundur, potem sam wlazłem do wody i pluskałem się parę minut, nadrabiając dwudniowe zaległości. Wyszedłem na brzeg, usiadłem i zabrałem się do usuwania śladów ekshumacji ze swej garderoby.