– Mierzy z armaty w wieś. Wukaemu nie ma. Sprawdziłem: nikt inny was nie ostrzela. Tylko musisz podejść z brzuchem przy ziemi. Parę sekund ognia, czołg się pali, dajesz do tyłu i mamy wojnę z głowy.
– Usłyszą nas. Musiałbym podlatywać strasznie wolno.
– Nie usłyszą. W tym cały urok. Uruchomię sokoła.
– Sokoła? Przecież to trup.
– Daleko by nie doleciał, więc go zostawiliśmy. Ale hałasować może. Nie spalili go. Nie pali się paru milionów dolców. Sabah też ma pilotów, pewnie pomyślał, że zdąży któregoś tu ściągnąć i jakoś ewakuuje wiatrak. To samo ci od APH. Prawdę mówiąc, spróbuję nim dać nogę, jak już rozwalicie czołg. Za gorąco się tu zrobi.
Tomczak znów zafundował nam kilkadziesiąt sekund nerwowego oczekiwania. Bałem się. Zbyt pięknie to brzmiało. Na jego miejscu nabrałbym podejrzeń.
– A ci ze wsi? – Jego głos faktycznie nie ociekał ufnością.
– Przedtem nie strzelali, to i teraz nie będą. Nie wiedzą, co jest grane, ale skoro zjawił się jakiś śmigłowiec i wali do ich przeciwnika, to na pewno go nie zestrzelą.
– Doniosą tym z APH, że widzieli apache’a.
– Chłopie, co mieli widzieć, to już zobaczyli. Tak czy siak, musisz ich rozwalić. I rozwalisz, bo na te lepianki działko jest aż za dobre. Nie będą się mieli gdzie pochować. Ale wszystko po kolei. Najpierw ty czołg, potem Somalijczycy naszych, w tym faceta z gromem, a potem ty Somalijczyków.
Następna chwila ciszy. I westchnienie.
– No dobra. To kiedy mam zaczynać?
Osioł miał na imię Gniewko – to dlatego dziewięćdziesiąt godzin temu Gabriela szarpała się w milczeniu z uzdą, wciągając go na pokład śmigłowca.
Dziewięćdziesiąt godzin. Mijała północ, kiedy pakowaliśmy Olszana na jego grzbiet. Nie chciało mi się wierzyć, musiałem dwa razy liczyć. Ale tak właśnie było. Dziewięćdziesiąt godzin temu gapiłem się z głupią miną na uwiązanego do mego namiotu kłapoucha, a ona nadeszła od strony umywalni, bosonoga, trochę senna, piękna jak Pani Wiosna z dziecięcych bajek.
Wydawało mi się, że wieki minęły od tamtej chwili. Albo minuty. Bo pamiętałem każdy szczegół.
– Chodź, Gniewko. I masz być grzeczny, słyszysz?
Miała zmęczony głos, a za groźnym marszczeniem brwi nie kryła się już żadna realna siła. Kiedy wychodziliśmy na dwór, zawadziła o futrynę naramiennikiem kamizelki, omal nie upadła. Mógł ją posłać na ziemię jednym energicznym ruchem łba – w jego spojrzeniu było coś łajdackiego i od razu wyczułem, że miewał już na koncie podobne numery.
Właściwie chciałem, by popisał się swą przekorną oślą naturą. Tu i teraz, na samym starcie. Nim znikną w mroku, pewnie raz na zawsze. Ale był osłem i naturalnie robił wszystko nie tak, jak trzeba. Zamiast szarpać się, stawać ni z tego, ni z owego czy choćby wlec kopyto za kopytem, pobiegł, gdy tylko ona zaczęła truchtać. Nie zdążyliśmy zamienić jednego słowa.
Pośpiech okazał się zbędny. Nikt nas nie wypatrzył, nie strzelał. Brodząc w chmurze dymu z dopalającego się beteera, dotarliśmy bezpiecznie do południowo-wschodniego skraju Kasali, gdzie stało kilka nietkniętych domów i skąd rozciągał się widok na sąsiedztwo sadzawki.
Nadal płonęła. Na szczęście słup rozżarzonego powietrza wymiatał dym wprost ku gwiazdom i Drabowicz dobrze widział przedpole. Front, wykreślony piechotą Morawskiego, trzymał się nieźle.
– Dobra, widzę was – usłyszałem w radiu głos plutonowego. – Dalej tylko na brzuchach. To osioł?
Gabriela uwiązała linkę do jakiegoś kołka. Agnieszka, sama ledwie trzymająca się na nogach, pomagała Olszanowi w zsiadaniu. Wolałem na to nie patrzeć. Położyłem radmora pod ścianą i najpierw w półprzysiadzie, a potem na czworakach i brzuchu ruszyłem w stronę czołgu.
Było cicho. Drabowicz nie musiał wystawiać głowy ponad krawędź otwartego włazu, by zorientować się, kiedy dotarłem do gąsienicy.
– Radio nawaliło? – zapytał półgłosem. Przewróciłem się na plecy i leżałem przez chwilę obok rzędu stalowych kół, próbując zgadnąć, które z latających mi przed oczyma gwiazd to te prawdziwe, z helu i wodoru.
– Nie – wydyszałem w końcu. – Wolałem… tak.
Miał poważniejsze zmartwienia na głowie i nie zapytał, dlaczego. Z głębi wsi dochodził warkot pracujących na jałowym biegu silników. Od czasu do czasu któryś z kierowców dodawał gazu, może nawet ruszał, by po paru sekundach wycofać się w poprzednie miejsce.
– Ufa mi pan?
Żałowałem, że nie widzę jego miny. Ale refleks miał niezły.
– No. Ufam. A bo co?
– Fajnie byłoby zestrzelić tego apache’a. Pewnie daliby panu od razu starszego sierżanta.
– To był apache? – zdziwił się, ale jego głos pozostał spokojny. Albo raczej roztargniony. Jak przystało na głos człowieka, który stał się dodatkiem do paru oczu, przyklejonych do peryskopu. – No to raczej od razu chorążego. I wpis do Guinnessa.
– Chyba tak – zgodziłem się. – Ale to może wypalić. Tylko musicie obrócić wieżę. Zjawi się dokładnie na dziewiątej, między tymi górkami.
– Leci? – W końcu go ruszyło. – Mazurek…?
– Nie – przerwałem mu szybko. – To nie radar. I jeszcze nie leci.
Ktoś mógł obserwować czołg z głębi wsi. I poinformować załogę M113, że przeciwnik właśnie gorączkowo obraca lufę, wystawiając na strzał bezbronny profil wieży. Chciałem namówić Drabowicza do takiego właśnie, ryzykanckiego manewru, ale przecież nie teraz.
– Nie? – Odetchnął. – To skąd pan wie, że…?
– Wiem. I wiem, o co proszę. Ale to jedyna szansa. Potem panu wszystko wyjaśnię. Teraz nie ma na to czasu.
– Nawet do przodu nie mogę strzelać, a co dopiero…
– Mamy plan.
– Porucznik coś wymyślił? – zapytał z nadzieją.
– Nie. Olszan i ja. I to najbardziej gówniany plan, o jakim słyszałem. Tylko że innego nie będzie. Albo nam to wypali, albo po nas.
Nie wiem, jak długo to trwało. Pewnie kwadrans. Był jednak posłuszny, stosował się do moich poleceń i prawie nie próbował pomagać, więc kiedy dotarłem do lewego koła śmigłowca, odczytanie czegokolwiek z fosforyzującej tarczy zegarka przekraczało zdecydowanie moje możliwości. Balansowałem na granicy zawału i nie bardzo widziałem sam zegarek. Całą trasę pokonałem na brzuchu, ciągnąc linkę z zamocowaną na końcu siatką. Za wiele jej nie zostało po tym, jak rakieta trafiła w T-72 i zdarła maskowanie, ale na sanie dla Olszana wystarczyło. Nikt nie strzelał, a jeśli dobrze oceniłem kąty, to nie tylko my dwaj, ale i cały sokół znajdował się w martwym polu. Stawka była jednak zbyt wielka, bym odważył się ryzykować.
Gdzieś z prawej stuknął krótką serią kaem Grochulskiego. Olszan wyciągnął zza paska długi na przeszło metr, ale smukły nabój do armaty kalibru 73. Rolkę zabranego ze stajni sznurka miał w kieszeni, razem z granatem-zapalnikiem. Ale tylko sznurek wyciągnął.
Nie zwróciłem na to uwagi. Dość długo nie docierało do mnie, co robi. Mój karabin został u dziewczyn, poza tym jednak przywlokłem tu wszystko: hełm, kamizelkę, siebie i Olszana. Ledwie żyłem.
Ocucił mnie błysk ostrza. Odczołgał się w stronę nosa maszyny i nawet otworzył drzwi kabiny pilotów, potem jednak, nie wiadomo kiedy, wylądował pod brzuchem sokoła. Dokładniej: obok przedniego koła.
– Co? – zapytałem tępo. Mdliło mnie; gdybym miał czym, puściłbym potężnego pawia.
– Nic – mruknął Olszan. Odciął nadwyżkę sznurka, złożył scyzoryk i rakiem wyczołgał się spod śmigłowca. – Dobra. Dawaj kamizelkę.
To się mieściło w planie. Przywiązany do goleni przedniego koła nabój armatni – już nie.