Выбрать главу

– Co chcesz…? – Nie dokończyłem. Metrowej długości żądło uniesione było ku górze, zapalnik niemal dotykał spodu kadłuba, ale właśnie dlatego wyzbyłem się błyskawicznie resztek wątpliwości. Szybki start wymaga ostrego przechyłu w przód. – Oszalałeś?!

Uśmiechnął się słabo. Dzięki płonącej sadzawce widziałem go aż za dobrze. Ja – i one. Dzieliło nas trochę ponad sto metrów, skrywał je mrok, ale niemal fizycznie czułem na sobie nacisk ich spojrzeń.

– Naprawdę myślałeś, że to na petardę? Nie zalewaj.

Miał rację. Mówił o symulowaniu wystrzału z czołgowej armaty, o rozbłysku, który do reszty rozwieje wątpliwości przyczajonego za wzgórzem, wpatrzonego w łunę Tomczaka – ale byłem oficerem, nie roztrzęsioną kobietą, i nie powinienem dać się na to nabrać. Zwłaszcza że prosił Wołynowa o przeciwpancerną odmianę pocisku.

– Nie dolecisz. – Skakałem spojrzeniem między nim a czarną plamą zabudowań na wschodzie. Bałem się widoku zgarbionej ludzkiej sylwetki, biegnącej w naszą stronę. Agnieszka była do tego zdolna.

– Dolecę. Tylko daj tę zbroję. Z automatów pewnie zdążą wygarnąć.

– Całkiem ci odjebało. – Usta mówiły jedno, a mięśnie robiły drugie. Zanim się zorientowałem, moja kamizelka kuloodporna wylądowała na ziemi. – To samobójstwo.

– Wiem, gdzie stoją. Z tymi silnikami to nie taki znów dobry pomysł. Rozpieprzę transporter i będą mogli naskoczyć Drabowiczowi.

– Nie dolecisz. – Przesunąłem się na kolanach bliżej niego, zacząłem pomagać. Nie bardzo sobie radził z zakładaniem kamizelki.

– Ale mam szansę. A ta wyrzutnia was wykończy.

Zerknąłem za siebie. Nikt nie nadbiegał. Może zwyciężył rozsądek. Może Gabriela. A może nie było czego zwyciężać. Kiedy odchodziliśmy, Agnieszka po prostu siedziała pod ścianą i chyba nawet nie patrzyła w naszą stronę. Zbliżała się do czterdziestki, miała syna, sławę, pewnie setki znajomych i dziesiątki okazji. Był miłym, barwnym epizodem, nie zapomni go do końca życia, może nawet urodzi mu dziecko – lecz to jeszcze nie powód, by biegać po polu bitwy.

Zwłaszcza że powiedziałem…

– Jeszcze żyjesz. – Byłem lekarzem, ale byłem też żołnierzem i facetem, więc przepychanie tych słów przez gardło nie przyszło mi łatwo. – I jeszcze możesz przeżyć. To nie…

Nie wiem, czy zdążył mi przerwać. Może. A może sam utknąłem na ten ułamek sekundy, który przesądził o wszystkim.

– Dawaj hełm. I uratuj je. To najważniejsze: dziewczyny.

Zdarł mi z głowy kompozytową skorupę, zaskakująco zręcznie wdrapał się do kabiny. Nie zadał sobie trudu zasuwania drzwi. Widziałem, jak manipuluje przy przełącznikach, jak rozkwitają ekrany wielofunkcyjnych monitorów i choinki kontrolek. Pierwszy silnik odpalił niemal od razu, druga turbina trochę kaprysiła, ale też zaskoczyła. Zanim oswoiłem się z myślą, że jeszcze raz udało mu się wyprowadzić wszystkich w pole, nad moją głową poruszyła się łopata wirnika.

Grochulski znów do kogoś strzelił. Tę pierwszą serię zdążyłem usłyszeć. Następnych, o ile były, już nie. Podobnie jak nie słyszałem ani jednego słowa Olszana. Nawet początek dłuższej kwestii wyczytałem jedynie z ruchu warg – na chwilę oderwał wzrok od przyrządów, posyłając ostatnie spojrzenie w miejsce, z którego przyszliśmy.

– Jesteś? No to rura, chłopie! Zaraz…

Więcej nie zrozumiałem. Głównie dlatego, że nie potrafiłem dłużej spoglądać w jego twarz.

Czekałem, klęcząc u progu kabiny ze zwieszoną jak pokutnik głową. Długo. Raczej minuty niż sekundy. Kiedy byliśmy w połowie drogi, Olszan połączył się z Tomczakiem i kazał mu uruchomić silniki, ale ostrożny przelot na pozycję wyjściową musiał potrwać.

Przez ten czas nikt chyba do nas nie strzelał.

Wpatrywałem się w czołg. Sprawiał wrażenie bezużytecznego białego wraku. Żadnego ruchu, żadnych błysków z karabinowej lufy. Przyszło mi na myśl, że tak już pozostanie. Że Drabowicz, sam bądź po konsultacji z Filipiakiem, podjął najbardziej racjonalną z decyzji i cofnął mi kredyt zaufania.

Może miał rację?

Oddając radio, straciłem wszelką kontrolę nad tym, co robi Olszan. Na dobrą sprawę mógł zmienić plan, naprowadzić apache’a od wschodu i odlecieć, śmiejąc się w duchu z bezkarnie rozstrzeliwanych frajerów. Niby czemu nie? Rana o niczym nie przesądzała. Jeśli nie uwierzył, że jest śmiertelna, jeśli starczyło mu zimnej krwi na grę do końca…

Cholera. To miało sens. Dużo więcej sensu niż ta zabawa w kamikadze. Jeśli sokół nie rozpadnie się w locie, za pół godziny może być w Werder. Mieli tam garnizon, więc może i chirurga.

Cholera.

Dotknąłem kabury. Myśli, coraz bardzie paranoiczne, latały mi po głowie, rezonowały z narastającym hukiem wirnika. Jeszcze mogę zdążyć. Nawet bez strzelania. Poderwać się, wywlec go z kabiny, zedrzeć słuchawki. Rozmawiał, ale sądząc po geście uniesionej na chwilę dłoni, na razie z Drabowiczem. Musiał zgrać w czasie obrót wieży z wejściem apache’a w przełęcz. Może miałem jeszcze czas. Zostawił Filipiaka i poszedł szukać radiostacji, z której mógłby swobodnie pogadać z kumplem. Do tej pory nie miał okazji. Musiał ściągnąć Tomczaka w pobliże wioski, ale dopóki słuchaliśmy, chcąc nie chcąc, pakował go w zasadzkę. Gdyby nie zdążył tego odkręcić, cała intryga mogła wyjść nam na dobre. O ile to była intryga.

Cholera. Naprawdę nie wiedziałem.

Dziewięćdziesiąt godzin temu bym wiedział. Nie poświęca się życia dla obcej baby tylko dlatego, że jest ładna, miła i dobra w łóżku. Koniec, kropka. Jesteśmy dorośli, a świat jest pełen tego towaru. Męczyć się, dokonywać wyrzeczeń, nawet ryzykować – owszem. Ale umierać?

Teraz niczego już nie byłem pewien.

Wcale nie rozjaśniło mi się w głowie, kiedy Olszan zerwał słuchawki i rzucił mi razem z radiostacją. Właśnie tak rozegrałby to wytrawny spec od ciosów w plecy. Odlecieć, nie budząc podejrzeń. Samobójcy niepotrzebny nadajnik. Dobrze planującemu zabójcy też nie. Już uruchomił machinę zniszczenia: lufa czołgowej armaty właśnie drgnęła, zaczęła rosnąć w miarę obracania się ku zachodowi.

Sokół dygotał. Jedna łopata urwana, druga uszkodzona. Środek ciężkości wirnika nie pokrywał się z osią głowicy; potężne mimośrodowe obciążenie oddziaływało na elementy, których nie projektowano na podobne okoliczności. Wstałem, zacząłem się cofać. Unoszący się ogon był wygodnym pretekstem. Mogłem uciec od decyzji, skryć się za tarczą instynktu samozachowawczego. Jeśli śmigłowiec rozsypie się przy starcie, dla kogoś, kto przebywa w pobliżu, nie będzie miało znaczenia, czy pilotował go nawrócony grzesznik, czy skończony drań.

Do końca nie byłem pewien. Musiał ruszyć na południe, bo tak go Morawski posadził: ogonem do wioski. Mógł równie dobrze zawrócić po nabraniu rozpędu i wysokości, jak i pomknąć prosto w kierunku Werder.

Wdzierający się do oczu pył niemal mnie oślepił. Przegapiłem błysk na przedłużeniu armatniej lufy, a eksplodujący pocisk pewnie pomyliłbym z odblaskiem któregoś z pożarów, gdyby przez łomot śmigłowca nie przebił się podwójny huk. No i gdybym nie patrzył we właściwą stronę.

Błysnęło na zachodzie.

Wyobrażałem sobie tę scenę co najmniej ze sto razy, więc natychmiast zrozumiałem, że przegraliśmy. Drabowicz chybił. Dobrze trafiony, rozrywany wybuchem zbiorników śmigłowiec wygląda inaczej.

I faktycznie. Zamiast rozpaść się na setki ognistych kawałków, Apache zaczął strzelać. Pewnie i to bym przegapił. Gdyby nie fakt, że jeden z pierwszych pocisków rozerwał mi się niemal pod nogami.

Pociski do trzydziestomilimetrowych armat ważą jakieś ćwierć kilograma. Tyle co pół granatu. Ale te były kumulacyjne, przeznaczone do dziurawienia blach, miały duży ładunek i lekką skorupę, więc rąbnęło jak cały granat i dosłownie wyleciałem w powietrze.