Najpierw wcale nie bolało. Może uszy. Ale na pewno nie noga. Zawyłem dopiero, gdy wpychała mnie na ośli grzbiet. Wcześniej chyba musiałem zostać postawiony w pionie – to dlatego.
Niewiele słyszałem. Własnego krzyku prawie wcale: tylko dygot w krtani podpowiedział mi, że zdrowo sobie wrzasnąłem. W głowie huczało. Z oczu ciekło raczej błoto niż łzy. Nie wiedziałem, co się dzieje dookoła, i prawdę mówiąc ani trochę mnie to nie obchodziło.
Ból wywołał mdłości. Próbowałem zwymiotować, ale nie wychodziło, bo przewiesiła mnie jak worek przez kark Gniewka, a galopujący w dzikim tempie osioł wytrząsł ze mnie cały zapas powietrza. Chyba nie da się rzygać bez powietrza? Byłem lekarzem, powinienem to wiedzieć.
Prawie sobie przypomniałem, ale na drodze wyrosła nam jakaś lepianka czy inna palma, przywaliłem w nią akurat tą prawą nogą i film urwał mi się ostatecznie.
Coś poruszało się pode mną. Rytmicznie, bez pośpiechu, ale na tyle mocno, że powinienem zwalić się na pysk we wszechobecny mrok. Nie padałem jednak. Trochę potrwało, nim skojarzyłem ten cud z odrętwiałymi ramionami. Ktoś owinął mi wokół pach kawałki liny i uwiązał końce do wepchniętego pod udo i siodło drąga. Zostałem zakotwiony jak maszt, tyle że nie w ziemi, a na zwierzęcym grzbiecie.
No tak. Gniewko. Zaczynałem sobie przypominać.
– Jacek?
Przedtem musiałem kiwać się w siodle ze zwieszoną bezwładnie głową. Podniosłem ją, więc się zorientowała.
– Gdzie…? Co tu tak ciemno?
Właściwie wcale nie było aż tak ciemno. Po prostu resztki kurzu pod powiekami. Od razu zorientowałem się, że Gabriela nie ma już na sobie kamizelki i hełmu. Kiedy przetarłem oczy mniej zdrętwiałą z rąk, ujrzałem całkiem wyraźnie i ją, i jej dłoń, zaciśniętą na uchu mego wierzchowca. No tak: uzda posłużyła za linkę odciągową. Przynajmniej tę z lewej. Po prawej utrzymywała mnie w pionie jakaś sztukowana taśma szerokości bandaża. Bandaż też był: przebijał się bielą spod rozprutej od uda w dół prawej nogawki spodni. Pomacałem ostrożnie potężne zgrubienie, ale za wiele nie wyczułem.
– Boli? – Puściła osła, wyciągnęła dłoń w moją stronę. Zdołała ją zatrzymać, ale nad głosem nie zapanowała już tak dobrze. Był w nim strach, głęboka troska i trochę radości. – Dobrze się czujesz?
Musiałem się zastanowić. Bo czułem się… dziwnie.
– Morfina? – Kiwnęła głową. – Dużo mi dałaś?
– Połowę. Potem będzie gorzej.
Rozejrzałem się. Boki, potem tył. Nic, doskonała czerń. Tylko gwiazdy na niebie. Księżyca nie było. Albo jeszcze, albo już.
– Co się dzieje? – Zacząłem uwalniać ramię z pierwszej pętli.
– Zabrałam cię stamtąd – powiedziała cicho i wyzywająco zarazem.
– Co? Jak to: „Zabrałam”?
– Zwyczajnie. – Cofnęła się lekko, jak ktoś oczekujący ataku.
– Z Kasali? Odbiło ci?!
– Jesteś ranny. – Obróciłem się w siodle, próbowałem dopatrzyć się paseczka łuny na horyzoncie. Albo chociaż samego horyzontu. – Nie bój się. Powiedziałam Filipiakowi.
– Jasna cholera, nawet nie widać… Ty idiotko, to całe kilometry! Wiesz, ile czasu zmarnowałaś?!
– Ja?
– Sam nie dojdę. Musisz mnie odwieźć, potem tu wrócić…
– Nic nie muszę – mruknęła. Gniewko machnął uwolnionym uchem. Chyba z aprobatą. Wyczuł pokrewną duszę. Już wtedy zrozumiałem, co się stało, a przede wszystkim – że się nie odstanie. Ale musiałem spróbować.
– Gapa, jestem lekarzem – powiedziałem łagodnie, niemal przepraszająco. – Wojskowym w dodatku. Nie mogę tak po prostu…
– Nie mają ciężko rannych. Pytałam. Obejdą się bez lekarza.
– Tam trwa bitwa. W każdej chwili…
– Pomogłeś Olszanowi?! – podniosła głos. – W ogóle któremuś pomogłeś?! Jednemu chociaż?! Jako lekarz?! – Za dobrze trafiła, bym potrafił odpowiedzieć. – Gówno! Opatrunek, morfina, parę dobrych słów! Tyle im możesz dać! Każdy inny zrobi to samo!
Nie miała racji. Naga, nie poparta zapasem leków wiedza też czasem ratuje życie. Ale nie próbowałem się sprzeczać. Miała prawo mówić to, co mówiła: w moim przypadku ta zasada akurat nie zadziałała. Ci, którzy przeżyli, przeżyliby i bez mojej pomocy, a rannych, których być może ocaliłem przed śmiercią, wredna starucha z kosą dopadła po raz drugi. Może któryś z mych pacjentów będzie zdrowszy niż w przypadku, gdyby trafił w ręce kolegi z drużyny. Może Filipiak poruszy kiedyś nogą, a przynajmniej kołami wózka dlatego, że zajmował się nim lekarz, nie amator. Może. Ale to gdybanie. Fakty stały murem za Gabrielą.
– To dezercja – spróbowałem inaczej. – Zrobiłaś ze mnie dezertera.
– Filipiak się zgodził. Powiedziałam mu.
– Powiedziałaś? – Po raz drugi użyła tego słowa. – Zaraz… Przed czy po? – Nie zareagowała w żaden widoczny sposób. – Jezu… Przez radio, tak? Jak już byliśmy daleko?
Zabrała mi linkę, założyła osłowi na szyję. Gniewko ruszył bez wahania. Odczekałem chwilę. Potem szarpnąłem lekko za grzywę.
– Nie wkurzaj go – mruknęła, nie odwracając się. – Bo cię zrzuci.
– Nie miałaś prawa decydować za mnie.
– Pieprzę prawo.
– Gapa… nie wygłupiaj się. Nie możesz mnie tak wlec… A właściwie dokąd idziemy?
– Na zachód. W stronę Misrak Gashemo. Mamy twoje radio; jak dojdziemy wystarczająco blisko drogi, może kogoś się uda wywołać.
– I to ma być twój plan? – próbowałem roześmiać się szyderczo.
– Odwal się.
– Głupszego nie mogłaś wymyślić. – Ciut przesadziłem: mogła pójść na południe, w kierunku dużo ruchliwszej drogi Werder-Geladi. Sto trzydzieści kilometrów zamiast czterdziestu kilku.
– Odwal się.
– Zatrzymaj tego cholernego osła. Wracam.
– Masz złamaną nogę. Trzech kroków nie… – przerwała sama sobie gniewnym sapnięciem. – Kurwa mać, daj mi spokój! Koniec wojowania! Tylko byś im przeszkadzał!
– Jesteś zdrowo walnięta, wiesz?
– Wiem. A teraz się zamknij. Słyszałeś, co mówił ten pilot: pełno tu patroli Sabaha.
Zamknąłem się. Musiałem pomyśleć.
– Załatwił ich? – zapytałem cicho jakieś dwie minuty później. – To dlatego…? Nie było już po co zostawać, tak?
Nie od razu odpowiedziała.
– Załatwił.
Nie chciała o tym mówić. Ja też nie. Ale musiałem.
– Drabowicza też? – Czułem, że głos trochę mi drży. Ten pomysł z celowaniem w dziurę po rakiecie był mój. – Apache czy ta wyrzutnia?
Tak jakby to miało znaczenie.
– Drabowicza? – odwróciła głowę, nie przerywając marszu. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie. Dokładnie: swoim konturom.
– Myślałem…
– A – mruknęła. – Nie, nie, wszystko poszło dobrze. To znaczy… no, niech będzie: poszło dobrze.
Zrozumiałem.
– Olszan?
– Fajnie leciał – powiedziała cicho. – Nawet nie wiedziałam, że tak można. Slalomem, między domami. Prawie nie strzelali. I chyba spalił wszystkie wozy, całą trójkę. Ognia było na pół wsi.
Przesadzała, ale uwierzyłem w tę trójkę. Asysta stała blisko M113. Musiała stać blisko, by skutecznie wprowadzać nas w błąd.
– A apache?
– Nie pamiętasz? Drabowicz trafił obok, chyba dobrze, bo tamci zaczęli strzelać tak bez sensu, na wszystkie strony… Potem dostali od Wołynowa rakietą, wiesz, tą kierowaną, przeciwczołgową. No i… bum.
Milczeliśmy jakiś czas. Pozbyłem się drugiego z odciągów, utrzymujących mnie pionowo w siodle. Był przyjemny w dotyku.
– Nie wiedziałem, że chce to zrobić. – Musiała wyczuć coś dziwnego w moim głosie, bo obejrzała się. – Naprawdę.