Było ciemno, starała się iść możliwie szybko, więc ograniczyła się do tego jednego spojrzenia. Potem patrzyła już tylko pod nogi.
– O co chodzi?
– Chyba faktycznie nie nadaję się na lekarza. Lesik miał rację.
– Dlaczego? – zapytała spokojnie.
– Okłamałem go. Olszana. – Rytm jej kroków nie zmienił się. – To nie wątroba. Odłamek przeszedł przez jelita. Mógł przeżyć.
– Co? – Chyba drgnęła, ale pewności nie miałem. Było ciemno, co jakiś czas ona albo Gniewko musieli nagle przeskakiwać jakiś kamień.
– Zakażenie to nie krwotok. Miał szansę. Gdyby nas znaleźli… no, w parę godzin… Rozumiesz? Zabiłem własnego pacjenta.
Nie od razu się odezwała. Może dlatego nie potrafiłem się doszukać przekonania w jej głosie.
– Bzdura. Sam zdecydował.
– Bo myślał, że to koniec.
– Dobrze myślał. Nawet gdyby ktoś się zjawił… To brzuch. Bez operacji i tak… A nikt by go nie zoperował.
– Mamy w kontyngencie jeden duży śmigłowiec medyczny, prawdziwą latającą salę operacyjną. Gdyby w ogóle przysłali pomoc, to pewnie i jemu. A jak nie śmigłowiec, to zrzut kontenera, sprzętu i paru chirurgów. Teoretycznie rzecz jest do zrobienia. Mógł przeżyć.
– Gdyby chirurdzy zjawili się w ciągu paru godzin? – upewniła się. – No to daruj sobie teoretyzowanie. Nie zjawią się.
– Nie rozumiesz. Chodzi o nadzieję. Lekarz nie ma prawa…
– Zapomniałeś, co zrobił? – Nie odpowiedziałem. – A zresztą o czym my w ogóle…? – Odwróciła się w moją stronę, wyraźnie ożywiona. – Przecież powiedziałeś o tej wątrobie, zanim odkrył karty! Nie pamiętasz?! Nie okłamałeś go! Pomyliłeś się tylko!
– Nie – mruknąłem.
– Tak, Jacek. – Szła tyłem, ignorując wszelkie kamienie czy krzaczki, na które mogły się natknąć jej pięty. – Jesteś zmęczony, półżywy.
– Dzięki – uśmiechnąłem się słabo. – Nie dość, że olewa Hipokratesa, to jeszcze niedouczony. Rzeźnik, nie lekarz.
– Wszystko ci się popieprzyło. To było, zanim zastrzelił Lesika. Po co miałbyś kłamać? Nie wiedziałeś, kim jest. Po prostu potem, jak się ujawnił, nie cofnąłeś błędnej diagnozy. A to nie to samo.
Broniła mnie. Najlepiej, jak umiała. Nagle zrozumiałem, dlaczego miętoszę w dłoni połączone węzłami pasy tkaniny. Oddarła je od własnej sukienki, ostatniej, jaką miała. Może to niewiele znaczy, ale cały jej majątek składał się już tylko z tenisówek, majtek, osła i właśnie tej sukienki – a ona podarła ją tylko po to, bym podróżował wygodniej.
Miałem wielką ochotę zakończyć w tym właśnie miejscu. Jeśli spotykasz księżniczkę z bajki i widzisz odbicie księcia w jej oczach…
– Zabiłem go. Mnie uratował życie; ciebie lubił i chyba chciał, żebyśmy byli razem; Agnieszka go kocha, a ja go zabiłem.
– Nie miałeś wyjścia. – Szła wolniej, lecz wciąż tyłem. – To morderca. Gdybyś powiedział, że się pomyliłeś, że to nie wątroba, mógł uznać, że coś kombinujesz, i zwyczajnie cię zastrzelić.
– Tylko że ja się nie pomyliłem.
Milczała przez chwilę. Długo, biorąc pod uwagę, że każdy następny krok mógł ją kosztować lądowanie na tyłku.
– O co ci właściwie chodzi? – zapytała znużonym głosem.
– Nie wiem – przyznałem. – Może… On też gadał jak najęty.
Odwróciła się w końcu, zaczęła patrzeć pod nogi.
– Ty nie umrzesz – rzuciła krótko.
– Wiedziałem, że to on. Zanim jeszcze dostał tym odłamkiem. Celował we mnie. Nie strzelił, ale… I odblokowała mi się klapka w mózgu. Pamiętasz, jak znaleźliśmy wóz Hanusika? Powiedziałaś, że może zepsuło im się radio, a ja, że epidemie zdarzają się ludziom, nie nadajnikom.
– No i?
– No i przypomniało mi się, że Olszanowi siadły dwa po kolei. Jemu jednemu. Najpierw krótkofalówka, potem radmor.
– I zacząłeś go podejrzewać?
– Wtedy? Jeszcze nie. To znaczy: wrócił na listę podejrzanych, ale na ostatnie miejsce. Miał najlepsze z was wszystkich alibi. Aż na trzy przypadki z sześciu. Nie lał kwasu, bo leciał śmigłowcem. Nie zabił Giełzy, bo siedział w okopie z parą świadków. I nie włamał się do walizki Agnieszki, bo miał do niej dostęp. Mógł co najwyżej zwerbować Mengeszę, zabić rannych i Ukraińca. Troje następnych na liście miało alibi najwyżej na jedną z akcji kreta. A Lesik i Wołynow wcale.
Przez chwilę słyszałem tylko odgłos kroków: jej i osła.
– Myślałam, że to mnie najbardziej podejrzewasz – mruknęła.
– Najbardziej to się bałem, że to ty.
Znów milczała przez chwilę.
– Nie ja.
Teraz ja pomyślałem trochę nad doborem słów.
– To już nieważne.
– Bo zginiemy? – zapytała spokojnie.
– Bo Olszan miał rację. Jak się kocha, reszta nie ma znaczenia.
Nie chciałem tego mówić. A już na pewno nie w taki sposób. Mimochodem, do jej pleców. Ale tak wyszło i kiedy klamka zapadła, byłem nawet zadowolony. Z tego, że nie zareagowała, też byłem zadowolony.
– Dlaczego go okłamałeś? – zapytała kilkanaście kroków dalej. Nic w jej głosie nie wskazywało, że usłyszała i zrozumiała.
– Bo dotarło do mnie, że chodzi mu o radio. Szedł do zenitówki, bo było tam jedyne, przez które mógłby pogadać bez świadków. Kiedy poprzednim razem pojawił się śmigłowiec, też złapał radmora i odbiegł na bok. Ale miał pecha: trafił na pierwszy nadajnik, który się sam z siebie, uczciwie, popsuł. Pomyślałem, że w obu przypadkach próbował jakoś odkręcić atak. Ja też miałem radio i gdyby mnie zastrzelił… Ale nie zdecydował się. – Przerwałem na chwilę. – Wiesz, wierzę mu. Wierzę, że nikogo nie chciał… Dlatego tak kurewsko się czuję.
– Zasłużył sobie – rzuciła bez przekonania.
– Wiem. – Znów kilkanaście sekund, wypełnionych jedynie odgłosem kroków. – Ale od początku grałem Agnieszką. Pomyślałem, że jeśli coś dla niego znaczy, a uwierzy, że to koniec, to może… Rozumiesz? Postawiłem na to, co w nim dobre. I trafiłem. Aż za dobrze. Liczyłem, że pomoże nam coś zrobić z apache’em: odprawi ich, nastraszy, zmyli… A potem zaczął wiązać ten pocisk do sokoła i nie umiałem mu powiedzieć, że wcale nie musi, bo… Jezu, nigdy nie spojrzę jej w oczy. Chyba go naprawdę kocha. Trudno się nie zakochać w takim facecie.
– Nie patrz – powiedziała spokojnie. – I nic jej nie mów. Był śmiertelnie ranny, koniec, kropka.
– Dobrze.
– I przestań gadać. Naprawdę możemy się natknąć na patrol Sabaha.
Miała rację. Zamknąłem się i zacząłem sobie wmawiać, że połowa zmniejszonej racji morfiny to aż za dużo na takiego jak ja zdechlaka i że noga ani trochę nie boli.
Najpierw myślałem, że mówi do mnie. Chyba zasnąłem i chyba mi się śniła. Jej głos był cichy, łagodny, prosiła o coś. Potrwało trochę, nim zrozumiałem, że nie mnie, a Gniewka. Prawdę mówiąc, musiałem rąbnąć prawą piętą o ziemię, by oprzytomnieć.
Zassałem powietrze.
– Przepraszam – szepnęła. – Leż.
Znów mówiła do osła. I to jego szyję opasała ramionami, przygniatając do ziemi. Mnie nie musiała: po tym, jak coś zachrzęściło tuż pod prawym kolanem i końcówki złamanej kości szarpnęły nerwy, sam zwaliłem się na bok i ani mi było w głowie się podnosić.
Wstęga blasku przecięła mrok. Zza wzgórza wytoczył się samochód. Oprócz reflektorów miał parę światełek na dachu i tylko po tym rozpoznałem ciężarówkę. Odgłos silnika niewiele mówił – w Afryce nie wlepia się mandatów za brak tłumika – a odległość była zbyt duża. Właściwie Gabriela mogła darować sobie przewracanie osła: i tak by nas nie zauważyli. Ale leżała potem jeszcze długo, mimo iż wóz zniknął w mroku, a ja nie miałem do niej o to żalu. W końcu wstała.