– Boli? – W jej głosie nie było skruchy, ale troska już tak.
– Trochę. Wytrzymam.
– To już drugi. Słyszałam jeden pół godziny temu.
– Pół godziny? – powtórzyłem z niedowierzaniem.
Wyciągnęła rękę, poczułem na czole jej chłodne palce. Może nawet bardziej zimne niż chłodne.
– Masz gorączkę. Spałeś. – Nie cofała ręki. – Zimno ci?
Było mi zimno. Delikatnie mówiąc. Pustynne noce i zdrowego potrafią przyprawić o szczękanie zębami.
– Wytrzymam.
W końcu zabrała dłoń z mego czoła.
– Jak trafimy na trzeci… – przerwała na chwilę, patrząc, jak Gniewko dźwiga się na równe nogi, odsuwa o krok i spokojnie obwąchuje kępę suchej trawy. Uśmiechnęła się ze smutkiem. – Nie umiałabym go… Mam go od maleńkiego. Jest jak pies. Zabiłbyś własnego psa?
Dostałem po głowie którymś z wiader, przytroczonych z tyłu siodła. Pewnie na wypadek, gdybym nie zrozumiał, o czym mówi.
– Jak trafimy na trzeci? – powtórzyłem.
– Samochód – wyjaśniła niepotrzebnie. – Bo to i tak bez sensu. Co z tego, że spuszczę mu krew, skoro ciebie musiałabym zostawić. Więc pomyślałam, że moglibyśmy spróbować… no wiesz.
Księżyc zdążył wyjrzeć zza horyzontu i w zupełności wystarczyłyby mi oczy. Ale wolałem sięgnąć, pomacać. Pod ładownicą było jej biodro. Czułem je aż za dobrze. W torbie pozostał jeden magazynek.
– Pełny chociaż?
– Ten? Tak.
Czyli drugi, dołączony do karabinu, już nie. Miałem pistolet z zapasowym magazynkiem, ale decyzja przyszła mi łatwo.
– Zapomnij. Nocą trzeba dużo strzelać. Nie stać nas na walkę.
– A na marsz? – zapytała ponuro.
Wstałem. Znieczulenie działało jeszcze na tyle mocno, że póki używałem lewej nogi, nawet nie bardzo bolało. Wyciągnęła ręce, by pomóc mi przy wsiadaniu. Nie poruszyłem się.
– Jedź sama.
– Sama? – powtórzyła tępo.
– Nie dojdziesz, musisz jechać, jak długo się da. A nas obojga Gniewko nie poniesie. Muszę zostać. Podam ci pozycję i przyślesz po mnie…
– Co ty pierdolisz?! – przerwała mi brutalnie.
– Zresztą nie muszę tu… Z kijem dokuśtykam jakoś do Kasali.
– Co ty pierdolisz, idioto?! – Teraz już krzyczała. – Myślisz, że cię zostawię?!
– Nie bądź wulgarna – zdobyłem się na uśmiech.
– Mam cię zostawić, żebyś tu zdechł jak pies, a tobie się język nie podoba?! Robisz ze mnie ostatnią kurwę i razi cię wulgarność?!
– Gapa, pomyśl rozsądnie. We dwoje nie mamy…
– Sram na rozsądek! Słyszysz?! Sram!
– Uspokój się.
– Jestem spokojna! Włazisz na tego osła, czy mam ci spokojnie przypieprzyć w łeb i nieprzytomnego wsadzać?! – Zaczęła ściągać karabin z pleców. – Już raz sobie poradziłam, żaden problem!
Nie wierzyłem, by mnie uderzyła, ale jeszcze mniej wierzyłem w sens dyskutowania z nią w tej chwili. Oparłem się brzuchem o osła i uniosłem dłonie w geście kapitulacji.
– Dobrze już, dobrze. Potem pogadamy.
Nie pogadaliśmy. Zasnąłem. Może nie był to sen w pełnym tego słowa znaczeniu – ostatecznie nie spadłem z osła – jednak mimo czuwającego błędnika, świadomość zrobiła sobie wolne.
Śniła mi się woda. Ale i łóżko. Prawdziwe, takie z grubą kołdrą.
– Zęby ci dzwonią. – Gabriela mi się nie śniła: żaden sen nie przysporzy człowiekowi tyle bólu. Uważała wprawdzie, lecz sama uwaga to za mało przeciw grawitacji i własnej słabości. Nie wyszło jej, w trakcie zsadzania z osła zawadziłem prawym kolanem o coś twardego. Na ziemię zwaliłem się ze świeczkami w oczach i jękiem w gardle. – Kurczę, przepraszam… Przepraszam, Jacek. Aż tak boli? Przepraszam.
Posadziła mnie przy pniu jakiegoś drzewa, ściągnęła siodło. Tak myślałem: że o siodło chodzi. Dopiero kiedy zdjęła z grzbietu osła pasiastą derkę i zaczęła rozkładać ją na ziemi, zorientowałem się, w czym rzecz.
– Nie trzeba. Wytrzymam. Musimy…
– Mów za siebie – przerwała mi na poły gniewnie, na poły miękko.
Byłem zbyt słaby, by protestować od razu. Chciałem chociaż przez chwilę popatrzyć na formujące się posłanie, powyobrażać sobie, że leżę i że jest mi ciepło.
– Powinniśmy iść, póki ciemno – powiedziałem bez przekonania.
Zdjęła karabin, oparła o pień. Potem wyciągnęła rękę. Księżyc świecił na całego, więc widziałem, jaka jest szczupła i jak drży.
– Muszę odpocząć. Głowa… Trochę mi się kręci, wiesz. Jak poleżę z pół godziny… Odpoczniemy, dobrze?
Opadła na legowisko. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak wolno mówi. Język nie nadążał za myślą, głos brzmiał bełkotliwie. Mój zresztą też. I to nie od teraz. Po prostu byłem zbyt zmęczony i obolały, by wcześniej zauważać takie drobiazgi.
Derka okazała się parą koców. Gabriela uniosła ten drugi, poklepała ręką miejsce w sąsiedztwie swych bioder. Potem od razu położyła się na wznak, zamknęła oczy, z bolesnym westchnieniem uwolniła od buta pierwszą stopę. Spod wystrzępionej sukienki błysnęło bielą damskich fig. Podczołgałem się na rękach i kolanie lewej nogi. Koc był szeroki; mieściłem się na nim, nie dotykając jej wcale.
– Jejku, jak dobrze… – Okryła nas drugim kocem, tym w pasy. Było zimno, czułem suchy zapach ziemi, woń osła i starego ludzkiego potu. Nic przyjemnego. Noga bolała, organizm żebrał o wodę. Ale przyznałem jej rację: było dobrze. Przynajmniej przez chwilę.
Napawaliśmy się jej smakiem, leżąc w ciszy obok siebie. Lekki wiatr szeleścił w górze listowiem akacji. Ciepło z wolna powracało do mego ciała, ale wciąż miałem dreszcze i nie potrafiłem uwierzyć, że za parę godzin będę błagał o choćby odrobinę nocnego chłodu.
– Jacek?
Słuch też człowiekowi siada wraz z odwodnieniem organizmu, ale nie dlatego ledwie ją usłyszałem. Po prostu szeptała.
– Spróbuj zasnąć. – Też mówiłem szeptem, głównie dla zaoszczędzenia resztek wilgoci w ustach. – Odpocznij.
Chyba próbowała. Raz i drugi zahaczyłem spojrzeniem o jej powieki. Były zamknięte; srebro księżycowego światła zastygło nieruchomo w gąszczu długich rzęs. Próbowała. Ale nie wyszło.
– Tam nie ma naszego wojska, prawda? Jechali kolumną, w biały dzień… Nikt nam nie pomoże, co?
Przypomniałem sobie drogę pod Misrak Gashemo. To nie wyglądało jak przemarsz wojska przez wrogie terytorium.
– Jesteś stąd. Najwyżej zgubisz się w tłumie. Nic ci nie zrobią.
– Tak – przyznała. – Mnie nic nie zrobią.
Nie otwierała oczu. Mogłem wpatrywać się w jej profil i nie myśleć o tym, jak bardzo chce mi się pić. Była piękna i pragnąłem jej prawie w połowie tak mocno, jak wody. A może i w dwóch trzecich.
– Gapa… mam prośbę.
– Zdejmij buty – wymruczała. – Zobaczysz, jak fajnie.
– Gdyby co… Nie strzelaj, jeśli cię znajdą ci od Sabaha.
– Dasz radę? Mogę ci pomóc.
Usiadłem, sięgnąłem do sznurówki. Gotowa faktycznie to zrobić. I paść trupem od odoru skarpet. Już nie pamiętałem, kiedy po raz ostatni miałem okazję zdjąć buty.
– Nie zabije cię. Byłby ostatnim frajerem, gdyby zabił taką dziewczynę. Nie wariuj. Daj się wziąć żywcem. Proszę.
Miała rację z tymi butami: fajnie było poczuć pieszczotę wiatru na gołych stopach. Skarpety też zdjąłem.
– Jaką dziewczynę?
Znów leżeliśmy obok siebie. Jej ramię dotykało mego rękawa.
– Przecież wiesz.
– Nie wiem. Powiedz.