Patrzyłem w gwiazdy. Ostatni raz. To wiele ułatwia.
– Piękną. Mądrą. Cudną. – Słowa same przedzierały się przez barierę drętwiejącego od suchości języka. – Jesteś… nie ma takiej drugiej.
– Drugiej może nie – zgodziła się. – Za to lepszych masa.
– Głupstwa opowiadasz.
– Mam trzydzieści lat. – Nadal nie otwierała oczu, tak jakby naprawdę próbowała zasnąć. – I nikt mnie nie chciał. Nigdy. Owszem: do łóżka, na szybki numerek. To chętnie. Zaliczyć w Polsce czarną dupę to atrakcja. Ale pójść na spacer środkiem Piotrkowskiej i trzymać za rękę? Kupić loda na spółkę i lizać na zmianę, przy ludziach? Przedstawić rodzicom? – Nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć. – Wmawiałam sobie, że to przez bezrobocie, ale tak naprawdę przyjechałam tu po faceta. Bo tam chyba nigdy… A jestem normalna. Żadna zakonnica. Chcę mieć dom, męża i dzieci.
Uniosłem rękę, by zaraz potem położyć z powrotem na kocu. Nie uciekła na koniec świata dlatego, że brakowało jej męskich rąk na piersi czy pośladkach. Chciałem co prawda odnaleźć jej dłoń, lecz różnica nie wydawała mi się w tej chwili taka wielka. Każdy kawałeczek Gabrieli był słodki, dotyk każdego budził dreszcz.
– Jeszcze się doczekasz. Masz czas. Tylko nie daj się zabić.
– Nie mam czasu. Ani pracy, domu, pieniędzy. Nic. Zero atutów. Najgorsza kandydatka świata. Tylko debil taką weźmie. A ja nie chcę debila. W tym też problem. Gówniana ze mnie partia, ale wymagania mam wcale nie gówniane. Przed wyjazdem poszłam do biura matrymonialnego. Kazali spisać preferencje. Proszę bardzo. Przed czterdziestką, najwyżej trochę po, nie bardzo gruby, nie bardzo dzieciaty, z jakąś pracą, bo ja nie miałam, a z czegoś musielibyśmy żyć. Matura, bo o czymś trzeba czasem pogadać. Wszystko. Pani się zdziwiła, że tak skromnie, no to dopisałam niebieskie oczy. Jak się da.
– Oczy?
– Zawsze mi się podobali faceci z niebieskimi.
– I co?
– I nic. Pies z kulawą nogą. Ożeniłbyś się z Murzynką?
Retoryczne pytanie. To znaczy: w momencie, gdy wymawiała te słowa. Bo potem… Było cicho, było ciemno, nie poruszyła się. Ale jakoś wyczułem, że jednak czeka.
– Przez biuro? Nie. Nie sądzę. To faktycznie problem. – Patrzyłem, jak jej powieki unoszą się, głowa obraca powoli, a odbita od czarnych tęczówek księżycowa poświata nasiąka bolesnym zdziwieniem. – No co? Nie jesteś dzieckiem. Wiesz, że to niełatwe dla białego faceta.
Przyglądała mi się. Była czarna i tylko tyle zdołałem stwierdzić: że mi się przygląda.
– Dzięki za szczerość. To znaczy… naprawdę. Nie myśl, że…
– Rozwódka też jest problemem. I panna z dzieckiem. Albo starsza o parę lat. Puszczalska. Żydówka. Prawosławna. Ateistka. Dewotka. Ambitna karierowiczka. Nimfomanka. Głupawa blondynka. I co z tego? Człowiek się zakochuje i…
– Tamtego nie widać na ulicy. Nie wstyd się z taką pokazać.
– Gapiliby się na nas – przyznałem. – Ale to nie ma nic wspólnego ze wstydem. Za piękna jesteś, żeby się ciebie wstydzić.
– Nie jestem piękna.
– A co ty możesz o tym wiedzieć?
– Jestem… zgrabna – znalazła odpowiednie słowo. – I tyle.
– Niech ci będzie – zgodziłem się. – Ale uwierz mi: to wystarczy. Sabah prędzej zarżnie ulubionego wielbłąda i połamie najlepszy karabin, niż zabije taką laskę. Za cenna jesteś.
– O co ci chodzi? – zapytała rzeczowo.
– Żebyś nie robiła głupstw. Podniosła ręce, jeśli się zrobi beznadziejnie. Póki się żyje, jest nadzieja. Raz już od niego uciekłaś. A poza tym…
– I tak miałam za niego wyjść? – domyśliła się. Po czym zafundowała mi kolejną niespodziankę. – Dobrze.
– Co: „Dobrze”? – Nie ufałem jej. Za łatwo poszło.
– Jeśli umrzesz, nie będę strzelać. To chciałeś usłyszeć? Proszę. Tylko powiedz, dlaczego. Co cię to obchodzi.
Zawahałem się. Jeśli wtedy nie dotarło do niej… Może lepiej zostawić wszystko tak, jak było?
– Zależy mi na tobie – powiedziałem ostrożnie.
– Jak bardzo?
– No… bardzo. Najbardziej. – Czekała na więcej, wobec czego pozbierałem odwagę i uśmiechnąłem się do niej. – Chciałbym z tobą być, jeśli z tego wyjdziemy. Ożenić się – sprecyzowałem.
Powiedziałem to. Tak po prostu.
– Rozumiem. – Serce na chwilę zastygło mi w piersi, bo w jej głosie nie było żadnej z emocji, tradycyjnie przypisywanych pannom, które właśnie wysłuchały oświadczyn. – Tylko że raczej nie wyjdziemy. Z żeniaczki nici. Więc może jakaś namiastka?
– Co? – Leżałem: to dlatego szczęka nie opadła mi z wrażenia.
– Nigdy nie robiłam tego z facetem, którego kocham. Fajnie by było raz spróbować. Byłbyś tak uprzejmy?
– Chcesz…? – Nie poruszała się i pewnie dlatego nie miałem pewności, że to nie początek omamów, wywołanych odwodnieniem.
– No. Odkąd cię zobaczyłam przed namiotem. Zakochałam się dopiero obok naszej sławojki, wiesz, po kolacji u wujka, ale do łóżka poszłabym z tobą już wtedy. Takie… napalenie od pierwszego wejrzenia.
– Gapa…
– Wiem, że to kiepska pora. Też ledwo żyję. Śmierdzę, a ciebie boli. Ale to chyba ostatnia okazja.
Sięgnąłem dłonią do jej policzka. Poruszył się pod opuszkami mych palców. Była zbyt czarna, bym widział uśmiech. Ale poczułem go.
– Nie mam niebieskich oczu. – Też musiałem się uśmiechnąć.
– Masz. Tylko takie… listopadowe.
Obróciła się na brzuch, uniosła na łokciach i zaczęła mnie całować. Policzki, broda, czoło, nos… Powoli, niespiesznie. Usta omijała. Pomyślałem, że jak dziecko, zostawiające na deser najlepszy kawałek tortu. Pomyślałem, że jak dziwka, z definicji nie całująca w usta. Różne myśli kłębiły mi się w głowie. Wszystkie nieważne.
Było za dobrze, by myśleć.
Uklękła, ściągnęła pas i to, co zostało z sukienki. Nie wiem, czy z góry tak zaplanowała, czy po prostu miałem szczęście, ale blask księżyca padał zza mej głowy wprost na jej piersi. Małe i wielkie zarazem, sterczące w górę ostrymi wierzchołkami sutków i spływające ku żebrom słodkim ciężarem dojrzałych owoców. Była taka chwila, gdy bałem się, że nie dorosnę do jej oczekiwań. Ale dorosłem błyskawicznie.
Próbowałem siadać, obejmować ją. Nie pozwoliła. Lewa dłoń przycisnęła do koca mój bark, prawa odpinała guziki. Nie zdejmując majtek, przełożyła kolano nad moimi biodrami, usiadła na nich okrakiem. Zdjęła ze mnie pas. Kiedy zdejmowała bluzę, wciąż przytrzymując ręką i nie pozwalając, bym się podniósł, zrozumiałem, kto rządzi na tym kocu. Nie wiedziałem, czy robiła to świadomie. Jeśli tak, kochałem ją za rozum. Jeśli nie – za instynkt. Dopiero później, dużo później, dotarło do mnie, że powinienem także za opiekuńczość.
Miałem gorączkę, rozwalone podudzie i czort wie co w stawie kolanowym: może odłamek, może kawałki kości. Morfina przestawała działać. Nadawałem się do klasycznego seksu jak szklanka do wbijania gwoździ. Po prostu starała się zrobić to tak, by nie bolało.
W końcu doczekałem się. Spotkaliśmy się: najpierw piersi, potem usta. Pocałunek był jak wszystko inne: niespieszny, delikatny. Muśnięcia, potem dotyk, dopiero później, naprawdę późno, nacisk, który rósł, aż pękła kolejna bariera i języki zaczęły spijać smak warg, wpychać się na cudze terytorium.
Pozwoliła przechylić się na bok i mogłem sycić palce bogactwem jej piersi. Szczupła, trochę szorstka dłoń powędrowała w dół, wpełzła mi do spodni. Nie za głęboko, ale głęboko się nie dało, bo na przeszkodzie stanęły jej własne biodra. Nie uniosła ich. Może dlatego, że za mocno obejmowałem ją w talii, a może z winy lewej nogi, wyrzuconej daleko w bok, poza niewyraźny obrys koca. Było coś wyuzdanego w tej pozie, ale wiedziałem, że po prostu stara się trzymać z dala od opatrunku i od tej wiedzy chciało mi się jej dwa razy mocniej.