Ja też nie próbowałem padać. Zbędna fatyga. Znów mnie przywiązała, tym razem do skleconego z gałęzi oparcia, kiwającego się na oślim grzbiecie. O własnych siłach nie przejechałbym nawet paru kroków: przytomność to wracała, to odpływała, świat wirował przed oczami, spuchnięty jak balon mózg zdawał się rozsadzać czaszkę. A jednak szliśmy na zachód. Chyba cały dzień, bo kiedy niewidzialna pięść grzmotnęła mnie w brzuch i poleciałem na bok, pociągając za sobą przywiązanego na sztywno Gniewka, czerwieni od nurkującego między wzgórza słońca było dużo więcej niż tej od krwi.
Leżeliśmy. Obaj. Nie próbował wstawać. Wszyscy mieliśmy dość. Gabriela też. Nie straciła głowy; zmieniając magazynek, pomyślała o przełączeniu beryla na ogień pojedynczy, ale nawet wtedy nie próbowała się kłaść. Czyli jednak straciła głowę. Im bardziej cię widać, tym trudniej zabić w razie trafienia. Jeśli jesteś popiersiem w czyimś celowniku, zwykle albo wychodzisz cało, albo dostajesz w twarz czy pierś i giniesz. Ramion jest w dostępnej dla kul sylwetce względnie mało. Co innego, gdy klęczysz. Zamiast błogosławieństwa niebytu, większość celnych pocisków przynosi ból okaleczonych kończyn, bioder, brzucha.
Czułem, że chce umrzeć. Skończyć z tym. Przytomniałem coraz rzadziej i coraz mniej do mnie docierało w tych krótkich przebłyskach świadomości, ale ze trzy razy widziałem ją na kolanach. Nie potykała się może aż tak często, ale Gniewko stawał, ilekroć padała, i właśnie wtedy się budziłem. Kilka razy udało mi się uruchomić sztywny jak kołek język i wybełkotać coś o zostawianiu mnie tutaj. Odpowiadała: „Spierdalaj!” i szliśmy dalej. W południe przestała odpowiadać.
Teraz też milczała. Dookoła nas wyrastały słupki pyłu, kule siekły suchą ziemię, łuski padały w piach wokół łba leżącego osła, a Gabriela milczała, mierzyła i strzelała. Długo. Musiała zaaplikować mi resztkę morfiny i prawie nie czułem bólu, po jakimś czasie zorientowałem się więc, że udało jej się przydusić tamtych do ziemi. Miała pierwszeństwo strzału i najwyraźniej potrafiła z niego korzystać: kule trafiały blisko i mężczyźni z naprzeciwka, przestraszeni podmuchem śmierci, kryli głowy, waląc z karabinów na oślep.
Potem coś wybuchło, cicho, ale dostatecznie inaczej od prochowych ładunków nabojów strzeleckich, bym wychwycił tę różnicę. Potem były kolejne strzały. Później zemdlałem.
Ocknąłem się – a jej nie było. Gniewko leżał na boku, dysząc ciężko. Zza jego brzucha unosił się ku białemu niebu słup czarnego dymu. Próbowałem się dźwignąć na łokciach i popatrzeć, ale po raz kolejny urwał mi się film.
Kierowca miał przy pasie blaszaną manierkę. Trzej pozostali, którzy zginęli już poza płonącym samochodem, wyskoczyli tylko z bronią. Woda w manierce ugotowała się, parzyła spękane usta i było jej tyle, co kot napłakał, ale Gabriela dorwała się do niej pierwsza i na pewien czas wróciła jej zdolność mówienia.
– Nie wiem, jak to się… Naprawdę nie celowałam… Tylko na początku. Myślałam, że może w nic ważnego nie trafię i da się pojechać. A oni odskoczyli na bok. Nie wiem, jakim cudem… Przepraszam.
Ręce jej się trzęsły, raczej ze słabości niż skruchy. Sumienie wysycha w człowieku tak samo jak cała reszta. Spieprzyła wszystko, zabiła nas, paląc wóz razem z zapasami, ale nie miała już siły się tym zadręczać. Wkładała palce do manierki, pozwalała wodzie przywierać do skóry i wsuwała mi je w usta. Najpierw próbowała po prostu poić, ale nim wróciła, oprzytomniałem trochę i obudził się we mnie lekarz.
– Lepiej nie. To brzuch. Im mniej w środku… Tylko troszeczkę.
No dobrze: nie tylko lekarz. Kierowca wypił niemal wszystko, zanim zagapił się i wyjechał zza wzgórza prosto na nas. Nie było się czym dzielić. A byliśmy we troje.
Sumienie w niej wyschło, więc postawiła Gniewka na nogi, podsuwając manierkę pod pysk i pozwalając, by wstawał, goniąc umykający skarb. Nie załapał się na ani jedną kroplę. Dźwignął siebie, dźwignął mnie, a ona jedynie wytarła palec o jego wyschnięte nozdrza.
– Zostaw mnie. Teraz dojdziesz.
– Mieli plastikowy kanister. – Chyba nie usłyszała. – Taka duża ciężarówka, a ja akurat w bak… Nic nie zostało. Ani kropla.
– Zostaw mnie.
– Spier…
Znów zemdlałem.
Znów był koc, mrok wokół nas i gwiazdy nad twarzą. Najpierw myślałem, że to ślepota albo śmierć, ale potem na chwilę świat przestał mazać mi się przed oczami i zobaczyłem, że to gwiazdy.
No i bolało. Mocno. Po śmierci chyba nie boli.
Leżeliśmy na ziemi. Udało jej się mnie okryć i prawie wpełzła pod koc. Znalazłem ją u swego boku: leżała na brzuchu, z twarzą w piachu. Wsunąłem rękę pod jej policzek. Kwadrans pracy. Ale warto. Nie udusi się. I dotykam jej. Przez następny kwadrans szukałem po omacku manierki i pistoletu. Manierki dla niej, wista dla siebie. Nie znalazłem niczego. Wypiła i chyba wlała mi w usta resztki wody, a broń wyrzuciła. Miała świeże strupy na czole, nad wargami skrzepy krwi z rozbitego nosa. Ktoś, kto pada w marszu, nie mając nawet siły chronić twarzy, nie dźwiga zbędnego balastu.
Karabin zabrała. W końcu trafił na grzbiet Gniewka, w zastępstwie wyrzuconych wiader, ale przypominałem sobie jak przez mgłę, że niosła go jeszcze, gdy słońce czerwieniało i zaczynało świecić nam w oczy.
Zrozumiałem: karabinem łatwiej się bronić, z pistoletu łatwiej się zabić.
Radmor też wisiał przy siodle. Leżałem tuż obok osła – nie miała siły odciągać mnie, gdy upadł – więc jakoś poszło. Sięgnąłem po radiostację, zablokowałem w pozycji nadawania, położyłem sobie na piersi, możliwie blisko ust.
– Pomóżcie nam – wybełkotałem. – Ruszcie w końcu dupy.
Musiałem żyć, mówić, póki się da, a potem dyszeć do mikrofonu. Ktoś mógł usłyszeć, namierzyć, skąd dobiega sygnał. Beznadziejne łamane przez bezsensowne, łamane przez naiwne – ale nic innego mi nie pozostało. Pomyślałem, że nawet na koniec, kiedy już zabrakło jej sił i padła jak zajeżdżony koń, nadal trzyma mnie za uszy przy życiu. Perfidna, podła babska sztuczka. „Chcesz się zabić? Proszę, strzelaj sobie w łeb. Pozbaw mnie ostatniej szansy”.
Milion gwiazd przyglądało nam się obojętnie z góry. I pewnie z setka satelitów szpiegowskich. Byliśmy w samym środku globalnej wsi i umieraliśmy, bo nikt o nas nie wiedział.
Mdlałem. Budziłem się. Mówiłem. Starałem się żyć. Dla niej.
Była jak ta z poprzedniej nocy: wielka, hałaśliwa i z lampkami nad szoferką. Pojawiła się po przeciwnej stronie Gniewka i to on wziął na siebie blask reflektorów. Nie oślepiły mnie, choć powinny. Jechała wprost na nas. Chyba. Nie umiałem już dokonywać tak skomplikowanych ocen. Cud, że udało mi się przewrócić na brzuch i oprzeć lufę beryla o ośli bok.
Jeszcze kawałek, a oparłbym o szyję i może nawet zobaczył coś więcej niż dach ciężarówki. Ale niewiele straciłem. I tak od razu przed oczami pokazały mi się czarniejsze od ogadeńskiej nocy plamy i przestałem cokolwiek widzieć. Nadajnik, pozostawiony samopas, zjechał pod brzuch i wpakował mi się, chyba jakimś pokrętłem, w sam środek rany. Tak to przynajmniej poczułem. Rąbnęło mnie tak, że dopiero przy trzecim czy czwartym szarpnięciu za rękę zdałem sobie sprawę, że strzelam.
Szósty albo siódmy nabój wyrwał mi karabin z ręki. Nie wiem, po jakim czasie. Chyba nie biłem rekordów szybkostrzelności. Albo głuchłem: silnik ciężarówki słychać było teraz jakby z dużo większej odległości, a i kierunek nie bardzo się zgadzał. Uciekli. Albo było ich więcej. Albo miałem omamy i w ogóle nie było żadnej ciężarówki.