Uporałem się ze spodniami i kończyłem zakładać drugi but, kiedy przez szelest liści przebiły się odgłosy kroków.
Ktoś biegł. Ciężko, z wysiłkiem.
Zerwałem się i zdążyłem nawet wyciągnąć wista z kabury, ale nim w ogóle pomyślałem o strzelaniu, ten ktoś włączył swój biologiczny dopalacz i przemknął obok stawu jak dobrze kopnięta piłka.
Kiedy ucichł szczęk przeładowywanej broni, usłyszałem dudnienie liczniejszych i chyba cięższych stóp. Ktoś krzyknął od strony obozu. Ktoś inny przebiegł przed moją twarzą. Był ubrany na biało i dzięki temu go dostrzegłem: wzrok nie sięgał tu dalej niż na kilka metrów. Drugiego i trzeciego nie udało mi się już wyłowić z ciemności.
Byli na tyle blisko, że przez moment czułem wyraźny, zwierzęcy zapach. Taka z grubsza woń unosiła się nad końskimi, oślimi i bydlęcymi targami, które miałem okazję odwiedzić w ramach zwiedzania Etiopii, i w podobny sposób pachnieć musieli ogadeńscy koczownicy. Nie wiem, czy zdałem sobie z tego sprawę już wtedy, czy dwie sekundy później, kiedy, poprzedzona trzaskiem wystrzału, na niebie rozbłysła biała raca.
W chybotliwym świetle dostrzegłem sylwetki trzech biegnących mężczyzn w luźnych strojach poganiaczy wielbłądów. Nie wyglądali na żołnierzy, ale połowa uzbrojonych tubylców, chodzących z karabinami i strzelających do siebie w ramach prowadzonej na szeroką skalę wojny domowej, też nie wyglądała, a ci tutaj byli uzbrojeni. Pierwszy, wyprzedzający pozostałą dwójkę o ładne kilkanaście kroków, miał w ręku coś pośredniego między szablą a maczetą, zaś jeden z jego towarzyszy biegł z karabinem przy brzuchu.
Poderwałem pistolet, mierząc w jego plecy, ale nie strzeliłem. Tacy jak ja żołnierze głębokiego zaplecza nie mają we krwi błyskawicznego dziurawienia wszystkiego, co się rusza.
Wartownik okazał się mniej wstrzemięźliwy. Inna sprawa, że chyba też nie zareagował jak stary wyjadacz: człowieka z maczetą, oddalonego zaledwie o kilka skoków od niego, zatrzymała nie kula, a huk wystrzału.
Kula, konkretnie dziewięciomilimetrowy pocisk pistoletu maszynowego glauberyt, wzbiła chmurę pyłu daleko z tyłu, aż na mojej wysokości, dobre piętnaście metrów za facetem z karabinem. I to właśnie facet z karabinem wywinął nieoczekiwanie kozła, gubiąc broń i ginąc w dużo większym obłoku kurzu.
Właściciel maczety zastopował błyskawicznie i jeszcze szybciej wypuścił z ręki swoje żelastwo. Trzeci z biegaczy nie miał takiego refleksu, ale i on się w końcu zatrzymał. Obaj podjęli mądrą decyzję, bo już po paru sekundach podoficer dyżurny odpalił następną rakietę, do której, jeden po drugim, dołączały reflektory.
Nie chowając pistoletu, podszedłem do pechowca z karabinem. Nie wyglądało na to, by wartownik trafił tam, gdzie mierzył – prawdę mówiąc wątpiłem, by w ogóle próbował mierzyć w coś konkretnego – ale trzeba przyznać, że strzał mu wyszedł. Kula przebiła na wylot prawe kolano, nie tylko obalając szarżującego napastnika, ale z miejsca pozbawiając go przytomności.
Nikt więcej nie próbował strzelać. Podobała mi się ta wstrzemięźliwość. Nawet świecący mi prosto w oczy szperacz nie budził we mnie protestu. Niewiele co prawda widziałem, ale zyskałem pewność, że sam jestem łatwy do rozpoznania i asekurowany przez co najmniej kilka luf.
– Co się dzieje? – Filipiak wydawał się bardziej poirytowany niż wystraszony. – Grochulski?
Dopiero teraz rozpoznałem wartownika: to ten rudy, przydzielony nam w charakterze grabarza. Ale nie jemu dostało się najbardziej ponure ze spojrzeń porucznika. Znacznie więcej zastrzeżeń Filipiaka budził ktoś, kto w trakcie strzelaniny kleił się do pleców rudzielca, a teraz, lekko rozchwiany, stał u jego boku.
Czyli Gabriela Asmare.
– Co ona tu robi, do kurwy nędzy? Który był taki mądry, żeby…? – Porucznik nie dokończył, ale też niespecjalnie musiał, bo widok był dość jednoznaczny. Zakłopotana, nie bardzo przytomna dziewczyna z mocno potarganą fryzurą miała minę kogoś, kogo przyłapano i kto nie miałby nic przeciwko krótkotrwałemu zapadnięciu się pod ziemię. A także długie gołe nogi… i nocną koszulę, nie zakrywającą nawet połowy ud. Ktoś taki, oglądany na tle wojskowych kwater, nie mógł się podobać żadnemu dowódcy.
– Ale panie poruczniku, ja tylko…
– Ty ją wpuściłeś do obozu?
– Tak jest, ale…
– Kurwa twoja mać, chłopie, czy ci zupełnie mózg zżarło?! Co ci się wydaje, że gdzie jesteśmy?! W Zakopanem?! Że tu można wziąć panienkę na noc, rzucić parę złotych i po kłopocie?! To Trzeci Świat, jełopie, tu się obcina jaja za samo patrzenie na cudzą babę, rozumiesz?!
Grochulski nie próbował nawet otwierać ust, stał tylko z nieszczęśliwą miną i czekał, aż burza sama minie.
– Przepraszam, poruczniku – powiedziałem cicho. – Może lepiej byłoby go najpierw wysłuchać. To faktycznie trochę inaczej wyglądało.
Posłał krytyczne spojrzenie nie tyle mnie, co mojej nagiej piersi, ale, jak oczekiwałem, skinął niechętnie głową. Rudzielec zrobił głęboki wdech i zaczął mówić.
– No więc obchodziłem akurat śmigłowiec, kiedy usłyszałem, że ktoś biegnie z tamtej strony – pokazał staw. – Ciemno było, ale nie chciałem strzelać rakietą, bo to jakoś tak… no, nie wyglądało na atak.
– Co się dzieje? – Olszan pojawił się nagle obok nas ubrany w same slipy, i to wciągnięte na lewą stronę. W dłoni zaciskał metalową rurkę od samochodowego lewarka. W środku wojskowego obozu nie była to broń budząca wielki respekt i pewnie dlatego zignorowano jego pytanie.
– Wtedy ona… ta pani podbiegła – ciągnął Grochulski. – Krzyknęła, że ją gonią i od razu buch za moje plecy, mało mi nóg torbą nie podcięła…
– Torbą? – Porucznik rozejrzał się. – Maciaszek, przynieś to.
Skorzystałem z podpowiedzi i od razu posłałem nadchodzącą od strony biwaku Jolę po moją lekarską walizkę.
– To nie bomba – powiedział poważnym tonem Morawski, ubrany niewiele lepiej niż jego kolega pilot, ale uzbrojony w pistolet i zapasowy magazynek, wepchnięty za gumkę pasiastych bokserek. – Inaczej się to robi. Pamiętam, jak w Abebie jeden taki wkręcił się na lotnisko i omal nie wysadził połowy maszyn kontyngentu. Czternastolatek. Taki chudy, że zupełnie nie było widać, co ma pod koszulą, a miał dwadzieścia kilo trotylu. Dzięki Bogu…
– Do czego pan zmierza, panie majorze? – zapytał Filipiak.
Dopiero teraz Morawski wyszczerzył zęby i przestawał udawać kogoś zupełnie trzeźwego.
– Jeżeli szukacie ochotnika do przeprowadzenia rewizji osobistej, to byłem pierwszy.
Trzydziestolatek z przestrzeloną nogą jęknął, próbował usiąść. Przytrzymałem go i kilka razy stuknąłem się w pierś, powtarzając: „Doktor”. Z rozcinaniem mu spodni na razie się wstrzymałem.
– To nie jest śmieszne. – Filipiak był tylko porucznikiem, więc nie bardzo mógł powiedzieć starszemu oficerowi, żeby się zamknął i dał mu pracować, ale widać było, że to właśnie chciałby zaproponować. I Morawski zrozumiał: uniósł dłonie w przepraszającym geście, cofając się i składając niemą obietnicę nie wtrącania się więcej. – Grochulski?
– Tak… No więc słychać było, że ktoś jeszcze biegnie. Odpaliłem rakietnicę i zobaczyłem tych facetów. Byli blisko. Ten z przodu miał jakąś cholerną szablę, a ten – wskazał rannego – strzelbę. Zawołałem, żeby stanęli…
– Na pewno?
Chyba wszyscy zrozumieli, o co chodzi Filipiakowi.
– Niech pan przyjmie, że zawołał – powiedziałem. – W ciemno potwierdzam każde słowo. Jeśli ci trzej przyślą plemiennego adwokata, to go zniszczymy przed każdym sądem. Gnali z bronią w środek wojskowego obozu. W nocy. Gdyby wartownik chciał odfajkować wszystkie regulaminowe ceremonie… To wyjątkowo przejrzysta sytuacja.