Próbowałem wyjrzeć zza osła. Nie wyszło. Zaczepiłem magazynek o szyję Gniewka jak hak, zacząłem się podciągać. Palec trafił na spust, huknęło po raz kolejny, ręka ześliznęła się z uchwytu i beryl, diabli wiedzą jak, znikł mi z oczu.
Chyba straciłem przytomność.
Ocknąłem się i w przebłysku geniuszu zrozumiałem, że karabin upadł na drugą stronę. Za osła. Tam, gdzie znów było pełno światła. Bo przedtem, przez długą chwilę, nie było. A teraz tak.
Warkot. Okropny. Znajomy. Skąd znałem ten dźwięk?
Wiele dźwięków. Cała armia się tam zebrała. Tysiąc ciężarówek.
I czołgi. Już wiedziałem. To Drabowicz tak hałasował. Ale Drabowicz nie zrobiłby nam tego, co tamci zrobią. Nie rozjechałby na miazgę.
Nie myślałem. Gdybym potrafił myśleć, czołgałbym się do karabinu. Karabin nie zatrzyma czołgu, za to może wybawić od bólu i zgrozy kogoś, kogo kochasz. Nie powinienem okrywać sobą Gabrieli, a to chyba próbowałem zrobić. Byłem słaby i zanim mi się udało, zdążyłem to zrozumieć. Tyle że było już za późno na wracanie po beryla i strzelanie jej w głowę. Tamci okazali się szybsi.
– …podrywają ten śmigłowiec! – krzyczał jakiś męski głos. – To nasi!
– No, nie wiem. – Drugi z mężczyzn mówił ciszej, ale to ten brał mnie pod pachy, więc zrozumiałem, choć któreś ze stalowych bydląt sunęło w naszym kierunku, aż ziemia dygotała. – Po mojemu to doktorek zdradził na całego.
Nie widziałem go dobrze. Nie szkodzi: i tak był halucynacją. Ludziom nie zwisają z głowy takie długie królicze uszy.
– Zaraz tam zdrada… Jakby ci kto przeszkadzał w mokrej randce, i to z taką laską, też byś walił, z czego wlezie. – Coś zachlupotało mi przed twarzą. – Ciesz się, że to romantycy i wybrali plener, nie namiot. Poszedłbyś oddawać wiedźmina i już nie wrócił.
Syk. Coś podłużnego przechyliło się ku moim ustom. Nie próbowałem ich otwierać. Omamy lepiej ignorować. Zwłaszcza te dobre. Rozczarowanie za bardzo boli. Może nawet zabić.
Nagłe szarpnięcie chłodu. Na brodzie, szyi. I zapach. Niewiarygodny.
– Pięknie. Lej tak dalej. Nie uczyli cię, głąbie, że na rany idzie spirytus?
– Ale na ożywianie Żywiec. – Wsunął mi udo pod potylicę, zaczął lekko klepać po policzku. – Hej. Sąsiedzie. Rozumiesz mnie?
Nie patrzyłem na niego. Patrzyłem w bok, na Gabrielę. Czarny kontur, nierozpoznawalny na tle płonących z tyłu reflektorów, pochylał się nad nią, ostrożnie unosił głowę, podsuwał pod usta jakieś naczynie.
– To my. – Czołg stanął nagle i wyłączył silnik, a ja poniewczasie doszukałem się zarysów hełmofonu w króliczych uszach. – Nie poznajesz?
– Właśnie w tym sęk, że poznał. – Koziej wylał trochę wody na dłoń, zaczął zwilżać twarz dziewczyny. – Obiecał, że nas załatwi? Obiecał. No i przyczaił się przy drodze. Honorowy gość. Było nie mówić, że jedziemy kresów bronić. A tak to za szybę ci armia policzy.
– A kto pierwszy Lodówkę zagadnął? – W głosie Koliszewskiego pobrzmiewało to samo roztargnienie. Mówił jedno, a myślał o czym innym: aż za dobrze czułem, jak ostrożnie jego palce rozpinają mi bluzę i obmacują opatrunek. – Kurwa, w sam środek brzucha… Ona też…?
– Chyba nie. – Cień znad Gabrieli uniósł się, niemal podskoczył na kolanach. – Pogońcie ten pierdolony śmigłowiec! I ruchy, panowie! Zjeżdżać z naczep! Reszta też gdzieś tutaj…! – urwał, opadł na pięty, włączył latarkę. – Daj mu wreszcie pić, kretynie.
– Nie… uważaliście. – Odrobina piwa trafiła jednak do moich ust, przywróciła zdolność poruszania językiem.
– Co? – Koliszewski pochylił się, pakując mi w oko jakiś zwisający kawałek hełmofonu. – Słyszysz mnie?
– Na… szkoleniu. Przy ranie… brzucha… nie poić.
Bolało, czułem się, jakby stojący kilkanaście kroków od nas T-72 nie wyhamował w porę i jednak po mnie przejechał, język dalej miałem jak papier ścierny – ale prawie udało mi się uśmiechnąć. Koziej źle celował, trafił w tchawicę i Gabriela, jeszcze nie bardzo przytomna, zaczęła wykasływać wodę. Żyła. A Gniewko…
Gniewko wstał. Tak po prostu. Chwiał się na nogach, zarzucało nim jak pijanym matrosem, ale nie upadł i od razu ruszył ku najbliższej cysternie. Jakby wiedział, że jej kierowca jest jedynym wolnym w tej chwili żołnierzem, ma pod ręką kanister z wodą i hełm, który zgodzi się użyć w charakterze poidła.
– Gdzie Filipiak? – Z tyłu kolumny zaryczał pierwszy silnik czołgowy i Koliszewski podniósł głos. – Rozumiesz, co mówię?
– Kasali. Wszyscy… jeśli żyją. To znaczy… dobę temu.
Doba. Sam w to nie potrafiłem uwierzyć.
– A wy? Co tu robicie?
Gabriela kaszlała i siadała. Właściwie nie tyle ona, co Koziej ją sadzał, ale światło latarki odbijało się już od jej otwartych oczu.
– Mokra… randka.
– Zaraz będzie śmigłowiec. Wytrzymaj, chłopie, dobrze? Wytrzymasz?
– No pewnie – warknął Koziej. – Z nami wytrzymał, ledwie przez dwie brezentowe ściany, to co mu tam… Jak jej na imię? Jacek?
Jacek? Powinienem zacząć się bać. Dwie największe łajzy w Szóstej Pancernej bez pytania przechodzą na „ty”. Łoże śmierci. Ale nie umiałem. Za bardzo bolało. I zbyt wielką ulgę czułem. Gabriela podnosiła ręce, siłowała się z Koziejem, próbując połknąć zawartość manierki za jednym zamachem. Na szczęście była słaba jak niemowlak i nie pozwalał jej się utopić.
– Bo co? – Koliszewski zastąpił poduszkę z uda poduszką z hełmofonu, pruł zębami pakiet medyczny, wbijał mi igłę w przedramię. – Chcesz mu odbić Lodówkę? Mało ci jednej szyby?
Przestawałem go słyszeć. Teraz, gdy Gniewko sobie poszedł, a głowę miałem wyżej, widziałem, że ciągników siodłowych jest cholernie dużo. Co najmniej sześć. No tak: smarkacze dochrapali się plutonów. Może sześć, może osiem siedemdziesiątekdwójek. Raczej sześć niż osiem. Z ciągnikami zawsze były problemy. Ale wystarczyły dwa czy trzy, by wypełnić pustynię łomotem silników. Jak już pozjeżdżają z naczep, całkowicie wystarczą dwa czy trzy, by dojechać do Kasali i zrobić porządek z każdym, kto stanie na drodze. A pojedzie sześć. Gdybyśmy my mieli sześć T-72…
– Nie zasypiaj! Słyszysz?! Nie możesz spać, chłopie!
Spać?
– Lodówka… – To ja mówiłem? – Dla was… Pani Lodówka. Jak ją który…
Uśmiechali się. Oboje. Filipiak trochę kwaśno – ostrzyżonemu na zapałkę twardzielowi w pełnym polowym umundurowaniu z kamizelką, bagnetem, rozpiętą kaburą i wszystkimi innymi bajerami nie wypada wpatrywać się w obiektyw bez stosownej dawki cynizmu. Agnieszka szczerzyła zęby jak rozchichotana nastolatka, a plamy brudu na nosie, czole i policzku odbierały jej co najmniej kilka lat oraz całą należytą powagę. Stali przy burcie bewupa, białego jeszcze, bez jednego kawałka siatki maskującej. Mogłem bez trudu odczytać numer taktyczny.
Nie pamiętałem. Hanusik?
Chciałem sobie przypomnieć. Okładka, jak każda, była wyższa niż szersza, ale zdjęcia nie robiono z myślą o okładce bestsellera i u góry, razem z wierzchołkami widocznych w tle palm, z kadru wypadła głowa idącego na tył wozu podoficera. Naramiennik się zmieścił, więc widziałem, że to podoficer: belki zajmowały sporo miejsca.
Było ich z dziesięciu na wystawie księgarni i jeszcze dwóch wielkich na plakatach reklamujących książkę Wielogórskiej. Ale zdjęcie wykonano pod zbyt ostrym kątem i nie potrafiłem policzyć pasków na naramienniku plamistej bluzy.
Może chociaż pod taką postacią przetrwał? Matce pewnie byłoby troszkę lżej. Parę tygodni temu znów puścili w dzienniku migawkę z zapłakaną kobietą, skarżącą się, że nawet ciała… Wszyscy inni wrócili, a ona, zamiast hermetycznej trumny, dostała list od pana prezydenta. Dziękuje panu prezydentowi, to miłe, ale gdzie ma zapalać świeczkę? Przed tym listem? Pilot się zacinał, trzeba nim było walić o brzeg łóżka i zanim zmieniłem kanał, znów musiałem wysłuchać drętwej gadki jakiegoś faceta w krawacie. Bredził o zakrojonych na szeroką skalę poszukiwaniach i czynieniu wszystkiego, co w mocy. Gówno prawda.