Nie miał kto szukać. Nie było już Polaków w Etiopii – opinia publiczna nie przełyka gładko takich jatek.
Zastanawiałem się, czy ktoś wpadł na pomysł, by sprawdzić numer wozu i powiedzieć jej. Chyba nie. A ktoś powinien. Fotografia na okładce Orła w paszporcie, murowanego laureata tegorocznej NIKE, to coś więcej niż list pana prezydenta.
A może nikt nie musiał sprawdzać? Poznałem, że ten na górze to dowódca bewupa, pan na włościach. Nie wiem, po czym. Coś w pozie, sposobie poruszania się. Skoro tak, to pewnie i matka…
Słońce smażyło mi ramię okryte lekką mundurową koszulą, walizka wyślizgiwała się ze spoconej dłoni. Nie było sensu sterczeć tak przed wystawą. Pociąg odjeżdżał z Kaliskiego; jeśli miałem zdążyć pieszo, należało ruszyć odpowiednio wcześnie. A powinienem chodzić. Dużo. Kolano trzeba ćwiczyć. Pan doktor sam najlepiej wie. Pan doktor wiedział, pana doktora bolało i dlatego pan doktor pójdzie na piechotę, w dodatku z ciężką jak kamień walizą w ręku. Jak porządnie boli noga, to co innego już mniej.
Zza rogu miałem tylko sto metrów. A jednak – inny świat. Piotrkowską zrobili na wysoki połysk, wizytówka miasta, deptak, riksze, ogródki piwne, tłumy roześmianych dziewczyn w szortach i kusych spódniczkach. Tutaj – szarość, cień, niemal cisza. Ludzie niby ci sami, ale wystarczyło, że mniej, że na tle piwnicznych okien zamiast witryn, odrapanych ścian, dziur w chodniku – i też jakoś poszarzeli, wyblakli. Nawet upał nabrał innego smaku.
Trochę mi ulżyło. Nie trawiłem widoku roześmianych dziewczyn, zwłaszcza tych w męskim towarzystwie.
Do bramy wlewało się całkiem sporo światła. Znajomy zapach pleśni i wilgotnego muru zelżał, za to w mroku za spróchniałym skrzydłem połyskiwało więcej tłuczonego szkła i puszek po piwie. Po sprayu chyba nie: nie bardzo było gdzie pisać. I nie bardzo było co.
Zatrzymałem się i powiodłem wzrokiem po znajomych ścianach. Znad „Widzew cioty do roboty” odpadł kolejny płat tynku. Jakiś siedmiolatek odbijał tenisową piłeczkę od skrzyżowania szubienicy dla Kropiwnickiego i apelu: „Jude raus”, ale kiedy postałem przez chwilę obok, odszedł w głąb podwórza. Ruszyłem jego śladem, mijając napisy chwalące i mieszające z błotem ŁKS, Widzew i komunę. Ktoś ostrzegał, że znajdzie się pała na generała – napis wyblakł, autor pewnie dawno wyłysiał, ale farba trzymała się nieźle, zadając kłam opiniom o nędzy technicznej wszystkiego, co peerelowskie. W paru miejscach przykryły ją tylko nowsze, choć ani trochę nie zmienione od moich czasów rysunki męskich i damskich genitaliów.
Bliżej podwórza śmierdziało moczem. Postawiłem walizkę na pokruszonym betonie i zerknąłem do góry.
Mieszkali hen, pod samym dachem. Kamienica pamiętała carów i kiedy pierwszy raz drapałem się po wysokich stopniach, pod koniec musiałem podciągać kolano ręką. Był marzec, ciężki zimowy szynel wisiał mi na barkach ołowianym ciężarem, brzuch nadal bolał. Wysiadłem z taksówki, ostrożnie przekuśtykałem przez podwórze, na pierwszym półpiętrze nawet zrobiłem sobie przerwę, choć nie tyle z braku sił, co z braku odwagi. Ale potem mnie poniosło. Nadzieja to niezły ogłupiacz.
Później już nigdy nie biegałem. Jeszcze później w ogóle przestałem wspinać się na górę. Przychodziłem, stawałem w bramie, w miejscu, z którego nie widać było ich okien, i gapiłem się na trzepak.
Carów może nie pamiętał, ale ją na sto procent. Na dziewięćdziesiąt dziewięć byłem pewien, że wieszała się na nim, fikała koziołki, siadywała przy krzywym słupku, z wypiętą do tyłu pupą i zawiniętą o rdzawą rurę stopą w brudnym sandale. Długonoga, chuda, z podrapanymi kolanami. Widziałem ją. Nie potrafiłem wyobrazić jej sobie z innymi dziećmi, ale z trzepakiem w charakterze towarzysza zabawy – już tak. Więc na trzepak się gapiłem.
Nigdy nie trwało to długo. Raz tylko udało mi się trafić na porządny deszcz i spędzić pół godziny w tunelu bramy bez ryzyka, że wezmą mnie za włamywacza lub pedofila. Wsłuchiwałem się w skargę starej rynny, puszczającej wodę wszystkimi szwami, patrzyłem na żałosną, zbitą z desek namiastkę piaskownicy i próbowałem wytłumaczyć sobie, że tak, jak jest, jest lepiej. W mieszkaniu obok ktoś sypał kurwami, w sieni naprzeciwko jacyś gówniarze otwarcie handlowali prochami. Dom śmierdział, straszył szczerbami połamanych gzymsów, wysypką odłażącego tynku. Był wielkim, chylącym się nad grobem staruchem, który kiwał nade mną głową i skrzeczał: „Zawsze mówiłem, że nic dobrego z niej nie będzie”.
W takich domach nie rodzą się księżniczki.
Żyła tu. Wychowała się. To podwórko znało dotyk jej stóp, słyszało, jak się śmieje, kłóci i płacze. Przechodziła przez tę bramę z siatkami pełnymi zakupów, z tornistrem, pierwszą szminką w kieszeni. Nie wiem, skąd przyszła mi do głowy ta kieszeń – pewnie nosiła ją w torebce, jak inne dziewczyny. Ale była czarna, była inna, miała kompleksy i, sam nie wiem kiedy, wbiłem sobie do głowy, że kryła się ze swą kiełkującą kobiecością, paradując w wyświechtanych dżinsach, ostentacyjnie gardząc babskimi gadżetami i ukradkiem przemycając szminki po kieszeniach spodni.
Któregoś dnia czarnoskóra dziewczyna wyszła tą bramą, by powrócić jako kobieta. Może półprzytomna ze szczęścia. Może zapłakana.
Chciałbym wiedzieć, co wtedy czuła.
Siedziałem na walizce, wpatrzony w przeciwległą ścianę, i próbowałem wyjaśnić sam sobie, dlaczego wszystko musiało się skończyć właśnie tak. Potem odkryłem napis. Późno, ale widocznie nie wszystkie peerelowskie farby dorównywały jakością tej od pały na generała i trzeba było oślepiającego lipcowego słońca, by wychynął spod brudu: GAB…ŚKA MA CZARNOM CI…
Był też rysunek. Maksymalnie uproszczony i jeszcze bardziej zatarty. Kółko przedzielone na pół pionową kreską. I duża kropka w środku. Klasyka. Wszystko bardzo nisko. Raczej nie dlatego, że wyżej brakowało miejsca. Po prostu pisał jakiś smarkacz. Miałem nadzieję, że nie kolega z klasy. Że zdążyła już trochę pożyć, zahartować się.
Siedziałem i patrzyłem. Raz i drugi ktoś przeszedł obok. Szybko, nie zatrzymując się. Musiałem wyglądać jak diler hurtownik, co to źle dopiął walizkę i struł się oparami własnego towaru. Albo, biorąc pod uwagę strój – jak weteran, który prosi o wsparcie, tylko zapomniał o właściwym ułożeniu rogatywki. Wisiała na kolanie i nie zarobiłem ani grosza, choć księgarnie pełne były Wielogórskiej i ludzie rzucaliby monety biedakowi, najwyraźniej postrzelonemu w głowę przez ogadeńskiego separatystę.
Siedziałem i patrzyłem. Nie było ze mną tak źle: nie dałem się ponieść pokusie przechodzenia na drugą stronę i obmacywania ściany.
To nie była ona. To był mur i trochę ciemnej farby. Chyba czarnej.
Powinna być… Cholera. Nie wiedziałem.
Kiedyś trochę malowałem. Gdybym teraz kupił farby, zamknął oczy, skupił się… to też guzik z tego wyjdzie. Musiałbym fantazjować.
Nie wiedziałem. Ot tak, po prostu. Ale, ostatecznie, co w tym dziwnego? Nie tym łamią serca facetom. Gdyby chodziło tylko o to, co na ścianie…
Następny cień z lewej, od ulicy. Tym razem jakiś mniej odważny. Po paru sekundach zdałem sobie sprawę, że niczyje biodra nie przemykają czym prędzej między mną a kawałkiem ściany, na którym zawiesiłem roztargnione spojrzenie. No pewnie. Nie właź między faceta a jego babę.