Выбрать главу

Odwróciłem bez pośpiechu głowę.

Nie przemknęły – i nic dziwnego.

Za dużo bioder i brzucha, za mało nóg, by szybko nieść taki ciężar. To znaczy: nóg było mnóstwo, całe kilometry, jeśli mierzyć w pionie, choć biała sukienka, stosownie skromna, sięgała aż pod kolana. Ale łydki, kostki, bose stopy tkwiące w sandałkach na lekko podwyższonym obcasie – aż krzyczały o mięso, mleko, grubaśne pajdy chrupiącego chleba z masłem.

Stała całkiem nieruchomo i wpatrywała się we mnie z niedowierzaniem.

Podniosłem się. I też znieruchomiałem.

Nie wiedziałem, co robić.

– Długo tak… czekasz? – pierwsza wzięła się w garść.

– Nie czekam. – To usta mówiły, nie ja. – Od marca.

Cisza. Aż dzwoniąca w uszach. Ktoś musiał przypieprzyć neutronówką w sam środek Łodzi. Zabiło wszystkich, stanęły samochody, tylko my zostaliśmy. Słyszałem, jak wali mi serce.

– W marcu jeszcze nie… – urwała. Powoli przesuwałem wzrokiem po szczuplutkich rękach, głębokiej dolinie w miejscu, gdzie pasek przewieszonej na krzyż torebki wcinał się między piersi. Też nie namalowałbym ich z pamięci, ale przynajmniej od razu zauważyłem, jak urosły.

Po raz drugi wracała tą bramą jako świeżo upieczona kobieta.

Świeżo? Brzuch jak bęben. Najmniej siódmy miesiąc. Ale może i…

Nie. Dość.

– Co: jeszcze nie?

– Nieważne.

– Mnie pierwszy raz wypuścili ze szpitala. A ty? Co robiłaś w marcu?

Staliśmy o dobre dziesięć metrów od siebie. Pewnie dlatego ruszyła powoli w moją stronę. Neutronówki jednak nie było, ulicą za jej plecami przetoczył się jakiś hałaśliwy gruchot. Żeby się słyszeć, powinniśmy być bliżej. Ja też zrobiłem parę kroków.

– Ja? Myślałam.

Stanęliśmy oboje. Między nami został metr pustej przestrzeni. Mnóstwo. Trochę. Do Etiopii jest dużo dalej. Była tu. Ze mną.

– O czym?

– Czy… – zawahała się i zamiast kończyć, położyła dłoń na brzuchu. Miała na czym. Półka, nie brzuch.

– W marcu – pokiwałem głową. I uśmiechnąłem się. – Trzeci miesiąc. Ustawowy. Ostatni moment na decyzję. Czyli jest moje.

Wyglądała, jakbym uderzył ją w twarz. Lekko. Symboliczny policzek.

– A myślałeś, że…? Wielkie dzięki.

– Obraziłem cię? – zapytałem spokojnie. Stać mnie było na spokój. Podjąłem decyzję, klamka zapadła. To zawsze przynosi ulgę.

– Nie, skąd. Przecież się pieprzę, z kim popadnie. Masz prawo się zastanawiać.

– Obraziłem – sam sobie udzieliłem odpowiedzi. – Dobra. Przepraszam. To dlatego, że mi to zwisa.

Teraz już wyglądała jak po dobrym trafieniu w szczękę.

– Aha – powiedziała. Głos jej drżał. – No to wiem, na czym stoję.

– Dlaczego nie usunęłaś?

Przemknęło mi przez głowę pytanie, czy na pewno wiem, co robię. I od razu utonęło. W szampanie, wypełniającym calutką przestrzeń między uszami. Miałem wrażenie, że te cholerne bąbelki wyprą cały szampan właściwy i uniosą mnie, jak wodór unosi balon.

Była tu. Żywa, cielesna, spocona, z małym archipelagiem drobnej wysypki na lewym policzku. Oboje byli.

– Nie twój interes. – Nie dała mi czasu na komentowanie. – Musiałabym u wiejskiej akuszerki. Bałam się, i tyle.

– Jasne. – Niech mówi, co chce. Ważne, że tym głosem, przy pomocy tych ust i tego języka. – Ze strachu. A do Polski czemu nie wróciłaś? Rozumiem w grudniu: zimą tu marzniesz. Ale na wiosnę? Skoro się zdecydowałaś… – poklepałem swój brzuch.

– A po co miałam wracać? – zwiesiła głowę. Złość gdzieś z niej uszła. – Zresztą… mój paszport spalił się w sanitarce.

Mogła to sobie darować. Jakieś dziesięć tysięcy razy mieliłem na wszystkie strony ten argument. Wystarczyło mi go prawie do kwietnia.

– No tak. I jeszcze musiałaś zająć się Gniewkiem.

– Czemu to robisz? – uniosła na chwilę wzrok, posłała mi rozżalone spojrzenie i znów umknęła z nim ku swym stopom. Zauważyłem, że pomalowała paznokcie. Dyskretny, stonowany lakier. Niewiele różniły się od tych naturalnie orzechowych na dłoniach. – Po prostu powiedz: „No to cześć” i… Nie ma sensu, żebyśmy…

– No to cześć, Gapa. Cieszę się, że cię widzę.

To spojrzenie było z kolei zdziwione. Przyglądała mi się badawczo. W ciemnych oczach udręka stopniowo przeradzała się w ostrożność. Czyli gdzieś głębiej, starannie osłaniana tarczą sceptycyzmu, rodziła się nadzieja.

– Dlaczego właściwie…? Co tu robisz? – O walizkę już nie zapytała, ale spojrzenie było wystarczająco wymowne.

– Uznali, że nowe kolano działa jak należy. Wracam do domu.

Przez jej twarz przemknął grymas… właściwie nie wiedziałem czego. Strachu? Bólu? W każdym razie zdrowo nią szarpnęło. Błyskawicznie wzięła się w garść, znów była tamtą dawną Gabrielą z karabinem, ale właśnie dlatego miałem pewność, że nie uległem złudzeniu.

– To aż…? – przez chwilę, już z pokerową miną, lecz znamiennie długo, szukała właściwych słów. – Nie wiedziałam. – Jeszcze chwila namysłu, wahania. – Twoja noga… Ona jest…? To znaczy…

– Ona jest – zlitowałem się. – Trochę kolana musieli dosztukować, ale w środku. Reszta to nadal ja. Nie proteza. Chociaż mało brakowało.

Ulżyło jej. Tego już nie próbowała ukrywać.

– A brzuch? – Żyłem, chodziłem. Każdy inny zapytałby przez grzeczność, dla odbębnienia towarzyskich formalności. Ona…

Nie – jeszcze nie wiedziałem, dlaczego pyta.

– W porządku. Też odratowali. Ale nie pokazuj się w klinice WAM-u. Strasznie są wkurzeni na twoją technikę opatrywania ran. Miałem puste kiszki, praktycznie przeszło na wylot. Za to pod opatrunkami…

Brawo, Szczebielewicz. Właśnie udało ci się ją unieszczęśliwić.

– Przepraszam. Nie miałam…

– Uratowałaś mi życie – przerwałem jej szybko i trochę zbyt sucho. – To ja przepraszam.

– W porządku. – Zdobyła się na uprzejmy i żałośnie nieautentyczny uśmiech. – To co tu właściwie robisz?

– Mówiłem: wracam do domu. Wstąpiłem po drodze.

– Do…? – Była mądra, limit cudownych przypadków wyczerpaliśmy z nawiązką w Etiopii, ale wyglądało na to, że naprawdę nie ma pewności.

– No… tutaj. To znaczy… wiem, że tu mieszkałaś, a teraz twoja kuzynka z mężem… Ale nie byłem u nich. W każdym razie dzisiaj.

– Aha. – Widziałem, że niewiele zrozumiała. – Źle się czujesz?

– Ja?

– Siedziałeś – zerknęła na walizkę. – Kolano, brzuch… To dlatego?

No jasne. Szedłem sobie na dworzec i łup: zwaliło mnie z nóg akurat obok tej rudery. Uznałbym to za najgłupsze pytanie świata, gdyby nie fakt, że sam je sprowokowałem najgłupszym w świecie zachowaniem.

– Czasem tu przychodzę – wyznałem bez zapału.

– Do Doroty? – To była ta kuzynka.

– Ostatnio nie. – Nie było sensu kłamać. – Na początku… Kurwa mać.

– Co?

– Mieszkasz tu, prawda? Gdybym zaszedł wcześniej… Ale przecież zostawiłem jej numer telefonu! Sama proponowała! Powiedziała, że gdybyś się odezwała… Kartkę zgubiła? Długo tu jesteś?

Przyglądała mi się, analizując to, co powiedziałem. Nie próbowała niczego robić ze zmarszczonym czołem. Udawać, że nasza rozmowa nie ma dla niej znaczenia. Że padło w niej choć jedno słowo, które niedbale puści mimo uszu.

– Nie jestem. – Mówiła też wolno, jak przystało na poważną kobietę poruszającą poważne problemy. Bo była poważna. Awansowała na głowę rodziny. Najmniejszej z możliwych, lecz jednak rodziny. – Przyleciałam do Polski trzy tygodnie temu, ale nie mieszkam u Doroty.

– A gdzie?

– Nieważne. Mówisz, że wzięła twój…? To znaczy… byłeś tu? Kiedyś, nie dziś? – Kiwnąłem głową. – I zostawiłeś numer? – Znów kiwnąłem. – Może do domu? A leżałeś w szpitalu i…