– Mam tylko komórkę. – Odczekałem chwilę. – Po prostu nie dzwoniła.
Przez chwilę patrzyła gdzieś za moje plecy. Ciarki przeszły mi po nich na myśl, że kiedyś mogłaby spojrzeć tak na mnie. Nie, nie z niemą pogróżką, złością, gniewem… Widziałem, jak zabijała ludzi i to nie było to. Mógłbym śmiało wyciągnąć z walizki beryla, wręczyć Gabrieli i zawołać Dorotę – bez ryzyka, że trafię do pudła za współudział w morderstwie. Ale ktoś tu właśnie umarł. Nie dosłownie – dla kogoś innego. Nasze dziecko straciło ciotkę.
– Co? – zapytałem cicho. Czułem, że chodzi o coś więcej niż jeden niewykonany telefon.
– Kiedy u niej byłeś?
– Pierwszy raz? W marcu. Szesnastego.
Zerknęła na mnie. Przeszło cztery miesiące temu. Ludzie zwykle nie pamiętają konkretnych dat po takim czasie.
– Pytałeś o mnie?
– Wtedy? No… nie pamiętam.
– Nie pamiętasz?
– Wcześniej pisałem listy. To znaczy… list. Tylko nie wszystko… Musiałem coś dopisać, bo zapomniałem, i dosłałem drugi. Ale już krótki.
– Kiedy?
– Piątego. Myślałem, że wcześniej dostanę przepustkę, więc już nie pisałem. Zresztą nie było po co. Oddzwoniła do szpitala. Wiedziałem już, że nie dałaś znaku życia.
Obok nas przeszła jakaś dziewczynka. Powoli. W Łodzi, gdzie cudzoziemscy kandydaci na polskich studentów od zawsze uczyli się języka, widok czarnoskórej kobiety nie budził sensacji, ale studentki z Afryki rzadko obnoszą się po mieście z takimi brzuchami. Pomyślałem, że Gabriela jest sama, a mimo to ludzie gapią się na nią na ulicy.
– Dzwoniłam do nich drugiego marca.
– Mają telefon? – Do dziś wiedziałem, że nie, ale wiarygodność kuzynki Doroty drastycznie spadła w ciągu ostatniej minuty.
– Sąsiadka ma. Zawsze tak telefonowałam. – Zrobiła sobie krótką przerwę. – Cholera. Coś ty jej naopowiadał?
– Ja?
– Nie przepadamy za sobą. Ale nie miała powodu kłamać. A widzę, że nas oboje okłamuje.
Takie odkrycia zwykle trochę dołują ludzi. Ona jedynie stwierdzała fakt wyraźnie roztargnionym głosem. Myślała o czymś innym. Chyba o mnie, bo to we mnie wpatrywała się z taką uwagą.
– Co było w tym liście? – zmarszczyła brwi.
– To Agnieszka znalazła twój adres – zignorowałem pytanie. – A potem jeszcze inne papiery. Połowa tego mieszkania jest twoja.
– Wyprowadziłam się wieki temu. Czasem wpadają starzy znajomi, pytają. Dorota zawsze przekazywała wiadomości. Niby dlaczego teraz…?
– Bała się, że wrócisz. Metraż spory, ale pokoi mało.
– Dlaczego miałabym wracać? – zmrużyła oczy.
– Fakt – przyznałem. – Prokurator chciał z tobą pogadać i też się nie dało. Panna Asmare znikła bez śladu. Wzięła osła, wycałowała wszystkich i odjechała w siną dal.
– Do Addis Abeby – mruknęła. – Dobrze wiesz.
– Nie wiem – powiedziałem z lekką goryczą. – Nic nie wiem.
– Tak wolno czytasz? Książka wyszła w czerwcu.
– Nie czytałem.
– Jak to? – Jej gęste brwi powędrowały wyżej.
– A po cholerę? Byłem tam, widziałem w naturze. Potem prokurator wywiercił mi drugą dziurę w brzuchu i wyciągnął każdą minutę. Nie chcę do tego wracać. A w książce nic o tobie nie było. To znaczy… gdzie znikłaś. Pytałem Agnieszkę.
Oparła się o ścianę. Trochę późno dotarło do mnie, że jest lipiec, upał, a ona dźwiga w brzuchu drugiego człowieka. Pociła się, sprawiała wrażenie zmęczonej. Odwróciłem się na pięcie, poszedłem po walizkę, ustawiłem ją obok Gabrieli. Rogatywka powędrowała pod pachę.
– Co?
– Siadaj. Marnie wyglądasz.
– Dzięki. – Z krzywym uśmiechem, ale siadła. – Sama wiem. Za to policja mnie nie zgarnęła. Do rysopisu nie pasuję. Miedziana Wenus… Ma dziewczyna fantazję.
– Tak napisała? – uśmiechnąłem się. – Zdążyłaś kupić?
– Podprowa… – ugryzła się w język. Chyba trochę zła, schyliła się i zaczęła masować kostkę. Jej nogi ładnie znosiły ciążę, ale raczej nie udawała. To, że nie puchły, nie znaczy, że nie bolały. No i nie odwracałaby uwagi od swej wpadki w taki sposób: wykorzystując ciało. Może ciut późno, ale odkryłem, że albo się go wstydzi, albo wręcz przeciwnie: wie, jaka to siła rażenia, i szlachetnie, po rycersku, stara się nie używać w walce z dużo słabszym przeciwnikiem.
– No ładnie – poszerzyłem uśmiech. – Jeszcze i złodziejka.
– Akurat nie miałam przy sobie pieniędzy.
– Powiem Agnieszce. Ucieszy się, że ktoś kradnie jej książki.
Kąciki jej ust uniosły się nieznacznie. Była zakłopotana, ale chyba i zadowolona, że sobie z niej żartuję. Tyle że długo to nie trwało. Zaraz potem spoważniała.
– A co u niej?
– Sukces pełną gębą.
– Ja nie o tym. – Wahała się przez chwilę, by w końcu dotknąć dłonią swego brzucha. – Ona…?
Mój uśmiech też przeszedł do historii. Pokręciłem głową.
– Nie. Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, ale nie.
Milczała przez chwilę. Minuta ciszy dla uczczenia życia, któremu nie udało się zaistnieć. A może dla oczyszczenia głosu z zazdrości? Tamta była bogata, sławna i spontaniczny, radosny seks nie przysparzał jej problemów. Ona zrobiła to raz, bez radości, i teraz chodziła z brzuchem.
Wiedziałem, że bez radości. Potraktowałem ją wtedy jak…
– Gorzej – powiedziała cicho. – Czytałam tę książkę. Dobrze pisze, trochę w stylu Kapuścińskiego. Ale te kawałki o Olszanie… Ślepy zobaczy, że go kochała. Nadal kocha. I pewnie płacze po tym dziecku.
Odczekałem parę sekund.
– Była u mnie parę razy. Podobno przysłałaś jej oświadczenie o tym ich niby ślubie. – Skinęła głową. – I żadnych namiarów na siebie.
– Przydało się?
– Wybraliśmy sławę – uśmiechnąłem się krzywo. Uniosła pytająco brwi. – Przemyciła flaszkę do szpitala i pogadaliśmy sobie o tym. Zastanawiała się, czy zalegalizować ten ślub. Gdyby udało się uchronić majątek Olszana przed urzędami, mogłaby rozdać tę forsę rodzinom zabitych żołnierzy. Ale musiałaby łgać prokuratorowi jak najęta. Ona, ja, ty… I też bez pewności, że prawda nie wyjdzie na jaw. A książki by nie napisała. Powiedziała, że tak nie chce. Nie umie. Pytała mnie o zgodę, bo ostatecznie miałem te sto tysięcy w testamencie Olszana. Ale że oboje jesteśmy porządni obywatele… No i Zarębę trudniej byłoby zapuszkować na dobre. Prokuratura ma z nim i tak niezły zgryz. Mało dowodów, najlepsi w Polsce adwokaci, trzech profesorów psychiatrii doszukało się u niego nagle ciężkich zaburzeń, a o potwierdzenie, że balansuje na granicy zawału, zwracał się ponoć do samego Religi.
– Czyli niepotrzebne krzywoprzysięstwo. – Jej uśmiech był z gatunku smutnych. – A specjalnie potwierdzałam w ambasadzie.
– Wiem. Pytałem tam o ciebie. Ale nic nie powiedzieli o… – musnąłem końcami palców jej brzuch. Byłem z siebie dumny. Tyle czasu i dopiero teraz jej dotknąłem. Też starałem się być rycerski. Kobiece ciało to potężna broń, tyle że, jak większość tych potężnych, obosieczna. Była młoda, rozpętała prawdziwą wojnę, broniąc swego prawa do fizycznej rozkoszy, dotyk męskich rąk mógł ją lekko oszałamiać tylko dlatego, że były męskie, składały hołd i niosły obietnicę. Nie chciałem tego wykorzystywać. Jeśli miało nam się udać, musieliśmy pragnąć siebie, nie swoich rąk i całej namacalnej reszty.
– Dzwoniłeś do Addis Abeby? – Nie dała mi szansy odpowiedzieć. – A co u innych?
– Dobrze. Filipiak do wiosny leżał dwie sale dalej. Jak go wypisywali, już ruszał palcami. Niedawno napisał, że przeszedł pół korytarza. Z podpórką, ale jest dobrej myśli. Pisze, że zanim się skończy proces, będzie na chodzie i już bez podpórki przykopie Zarębie w dupę.