Zabrałem rękę. Żadne z nas nie chciało tego tak naprawdę, ale była zakłopotana, a ja przypomniałem sobie o postanowieniu odkładania na później kwestii cielesnych. Wstałem, cofnąłem się o krok.
– Nie szkodzi. Taka też mi się podobasz. Jestem niekonsekwentny, kiedy chodzi o ciebie. Książki nie czytam, a na trzepak się gapię.
– Trzepak? – Nie zrozumiała, ale była inteligentną, dojrzałą kobietą i literaturę stawiała wyżej. – Mam się jakoś do nieczytania książek?
– Tej tak. Za dużo tam ciebie, a ona za dobrze pisze.
– Skąd wiesz?
– W „Wyborczej” wydrukowali fragment, jako zapowiedź książki. Z rozpędu przeczytałem. – Czekała na więcej. – Zdołował mnie.
– Dlaczego?
– Wszystkie kawałki o miłości ostatnio mnie dołują – wyznałem. – Nie wiem tylko, czy bardziej te o szczęśliwiej, czy tragicznej.
– Ten fragment był o miłości? – zapytała mrużąc oczy.
– Po co szłaś do Doroty?
To się nazywa zręczny unik. Ale usprawiedliwiał mnie fakt, że tak naprawdę nie chciałem już uników. Była mi bliska, miałem ochotę wydłubać sobie mózg i przełożyć do jej głowy, by wiedziała o mnie wszystko i byśmy w końcu stali się tą jednością, o której tyle piszą w książkach.
– Chciałam pożyczyć trochę pieniędzy. – Była niedożywiona, sukienka i pantofle z dala pachniały lumpeksem, ona sama w ogóle nie pachniała, co najwyżej najtańszym mydłem z przytułku dla upadłych dziewczyn. Miała sto powodów, by potrzebować pieniędzy, i nawet przez myśl mi nie przeszło, by pytać. Sama powiedziała. – Potrzebuję na test. To znaczy: chyba. Nie wiem. To akurat pewnie jest darmowe, nawet jeśli ktoś nie ma ubezpieczenia, ale na wszelki wypadek… Chcę sprawdzić, czy nie jestem nosicielką.
Oczami wyobraźni widziała co najmniej Szczebielewicza gubiącego czapkę. Rozczarowałem ją.
– Dobra. Razem skoczymy. Też sobie zrobię dla świętego spokoju.
Wpatrywała się we mnie jak saper w oryginalny model miny.
– Razem? – Czekała. Może nie na wybuch, ale na tykanie mechanizmu na pewno.
– Ale już nie tutaj. Chodź.
– Dokąd?
– Na razie na Piotrkowską.
To nie było daleko, a ona nie wiedziała, co myśleć, no i była kobietą, istotą z natury ciekawską. Wstała. Pozwoliła mi wziąć walizkę i wyszła za mną na ulicę. Niewiele ryzykowała, więc czemu nie?
Szedłem bliżej krawężnika, walizkę niosłem w lewej ręce, nie tyle z uwagi na mundur i obowiązek salutowania napotkanym kolegom po fachu, co z uwagi na bolące kolano. Chociaż teraz akurat nie bolało. Czekało. Ja cały czekałem. Nadchodził decydujący moment.
Z prawej miałem krawężnik, z lewej walizkę. Siłą rzeczy Gabriela szła jeszcze dalej z lewej, na tyle daleko, że mało uważny obserwator miałby problemy ze skojarzeniem nas ze sobą. Jakiś kosz na śmieci wyrósł nam na drodze i żadne nie musiało zbaczać z kursu, by go obejść.
– O której masz pociąg?
To było najgorsze pytanie, jakie kiedykolwiek mi zadała. Nie dla mnie. Dla niej. I dlatego dla mnie też. To mnie pakowali wtedy, nocą, do sanitarnego śmigłowca i to ona patrzyła, jak odlatuję nieprzytomny może pod skalpel chirurga, a może już tylko pod łopatę grabarza. Byłem optymistą, miałem nadzieję, że choć w połowie, w jednej czwartej podziela moje emocje i mdliło mnie na myśl, że mógłbym się wówczas znaleźć w jej skórze. I oto teraz miała to przeżyć po raz drugi. Tylko ciężej. Co innego, kiedy kogoś odwożą do szpitala, a co innego, gdy sam, z własnej woli…
– Zdążymy.
Już. Narożnik, uderzenie światła prosto w twarz, eksplozja kolorów. Byliśmy na Piotrkowskiej, w ludzkiej rzece, która, jak każda wielka rzeka, to rwała do przodu wartkim nurtem, to sączyła się leniwie, meandrowała, gubiła mniejsze odnogi w zastoiskach sklepów, ogródków piwnych czy okienek z lodami.
Podszedłem do najbliższego. Kolejki nie było: te na patyku, sprzedawane parę kroków dalej, cieszyły się większym powodzeniem.
– Duży, czekoladowy. – Postawiłem walizkę, sięgnąłem do kieszeni. Gabriela zatrzymała się obok, zdziwiona patrzyła, jak odliczam drobne.
– Za złotówkę więcej dam dwa małe. – Facet zza szyby uśmiechnął się na poły szlachetnie, na poły chytrze. Chyba sam nie był pewien, kto zyska, a kto straci przy takim rabacie. – Dla naszego wojska…
– Dobra – zgodziłem się. – Złotówka więcej. Jeden bardzo duży.
– Jeden? Mogę…
– Wojsko ma zajęte ręce.
– To dla mnie? – Wygarnąłem z podkówki wszystkie liczące się monety i mina Gabrieli z zaskoczonej zmieniła się w trochę nieszczęśliwą. – Nie musisz… Daj spokój, wcale nie jestem taka głodna.
Aha. Czyli podwójne trafienie. Nie taka.
– Trzy liźnięcia twoje, jedno moje – powiedziałem, podając jej waflowy kubek i podnosząc walizkę. – Wstyd się z tobą pokazać na ulicy. Szkielet, nie dziewczyna.
– Żartujesz… – Jej spojrzenie pobiegło ku tłumowi, przepływającemu obok, i od razu zrozumiałem, który kawałek miała na myśli. Ale udałem, że nie rozumiem.
– Serio. – Ruszyłem wokół niej, próbując ustawić się przy jej lewym ramieniu. – Na studiach przerabialiśmy szkielety. Niektóre były grubsze.
Wciąż nie mogliśmy ruszyć, bo nie zrozumiała, w czym rzecz i wykonała pełen obrót, usiłując być uprzejmą i stać twarzą do rozmówcy. Musiałem ująć ją za łokieć i pchnąć we właściwą stronę.
– To tylko ostatnio. – Trzymała lody przed piersią, zbyt przygnębiona, by jeść. – Przedtem… No, może się nie obżerałam, ale… Dopiero na koniec, jak już postanowiłam, że wyjadę, trochę mi zaczęło brakować forsy. – Puściłem jej łokieć. – Coś do ubrania, odłożyć na bilet z Warszawy do Łodzi… Miałam wydatki. No i Gniewko.
– Gniewko? – Skręcałem ku środkowi zamienionej w deptak ulicy, sporo osób trzeba było omijać lub przepuszczać, więc przepuściłem i osła. Coś mu się ode mnie należało.
– Wiem, że to nie pies. – Nadal nie podnosiła loda do ust. – Ale po psie koń jest najlepszym przyjacielem człowieka, a on to prawie tak jak koń, tylko że mniejszy. I uratował cię.
– Jedz.
– Nie mogłam go tak po prostu sprzedać.
– Rozumiem. Shrek też nie miał serca.
– Kto?
No tak. Miała zaległości.
– Jedz tego loda.
Posłusznie odgryzła fantazyjny czubek.
– Musiałam znaleźć mu dobry dom. I trochę dopłacić. Wiesz, taki fundusz emerytalny. Żeby go nie zjedli, jak się zacznie starzeć.
Sięgnąłem po brązową dłoń, kołyszącą się obok rozepchniętego ciążą, kobiecego biodra.
Popatrzyła na mnie zdziwiona, trochę zmieszana. Ale tylko tyle.
Nie dotarło. Jeszcze nie.
– Co?
– Nic.
Szliśmy przed siebie, prosto w słońce. Było gorąco, prawie jak w grudniu w Ogadenie. Ale fajniej. Dużo fajniej. Nie zabierała ręki.
– To z grubsza środek miasta? – zapytałem z głupia frant.
– Słucham? A… no, tak. Można tak powiedzieć.
– A Łódź to z grubsza środek Polski?
Chyba zastanawiała się, co robią jej palce w moich, ale na chwilę o tym zapomniała. Zaintrygowałem ją.
– To jakaś zagadka? – Liznęła loda.
– Sprawdzam, czy się nie wynarodowiłaś. Polska, też z grubsza biorąc, leży pośrodku Europy, dobrze pamiętam?
– Nawet nie z grubsza. Dokładnie. – Następne liźnięcie.
– A Europa to pępek świata?
– O co chodzi? – uśmiechnęła się niepewnie.
Miałem już jej dłoń, ale teraz uniosłem ją wyżej i wepchałem się palcami w wolne przestrzenie między jej palcami. Brąz, biel, brąz, biel… Trzymałem ją teraz za rękę pięć razy bardziej. Sześć, jeśli uwzględnić fakt, że nasze przedramiona przywarły do siebie wewnętrznymi stronami.