Stanęła. Ciągle nie rozumiała.
– Teraz ja. – Na sekundę rozchyliłem lekko usta. – Miało być trzy do jednego.
– Proszę? – Sprawiała wrażenie trochę przestraszonej. Nie ruszaliśmy się i to wystarczyło, by wywołać spory wir w ludzkim potoku. Paru chłopaków idących za nami musiało się rozdzielić, jakaś objuczona zakupami rodzina z naprzeciwka stanęła z braku przejścia.
– Lody. Miały być na spółkę.
Ludzie patrzyli na nas. Od pierwszej chwili. W Łodzi wojskowy mundur to rzadkość na ulicy. Kapitana idącego za rękę z czarną dziewczyną w ciąży pewnie jeszcze nigdy to miasto nie widziało. Czułem, że jest zakłopotana, ale do tej pory łagodził to czynnik zaskoczenia. Dawałem jej do myślenia raz po raz i po prostu nie miała czasu na smakowanie tremy.
Zbita z tropu, próbowała oddać mi loda. Tak jak się oddaje każdą inną rzecz: z ręki do ręki, na wysokości łokcia. Schyliłem się, sięgnąłem ustami czekoladowego stożka, mocno już wyokrąglonego przez jej usta i język.
Znieruchomiała. Postawiłem walizkę. Mieliśmy mało czasu, ale nie aż tak mało. W wielkich, brązowych oczach czaiła się trwożliwa niepewność, a lody smakowały inaczej niż wszystkie. Musiałem sprawdzić, jaka będzie ta kompozycja w odwrotnych proporcjach: odrobina czekoladowego kremu i dużo kobiecych ust.
– Co ty wyprawiasz? – Na razie te usta drżały. Albo może to głos. Mówiła cichutko, nie miałem pewności. Ludzie już nie patrzyli na nas. Gapili się. Ci, którzy nadchodzili, przeważnie zwalniali; ci, którzy przeszli obok, oglądali się przez ramię co najmniej w jednym przypadku na trzy. Parę osób stanęło. Ze dwie czy trzy nawet nie próbowały udawać, że to wina korka, jaki wywołaliśmy. Jakaś staruszka posłała mi oburzone spojrzenie. Ogolony na łyso dwudziestolatek z tatuażem – wyzywające i pogardliwe. Jego rówieśnica, przytulona do boku studenta okularnika – pełne radosnego niedowierzania. Większość była po prostu zaciekawiona.
– Środek świata. Nigdzie indziej lepiej nie pokażę, że jestem z tobą.
Pocałowałem ją. Leciutko. I od razu się cofnąłem. Z plamą po lodach na koszuli.
– Jacek… – Twarzą też nie za bardzo potrafiła poruszać. – To miłe, naprawdę, ale… Chyba nie zrozumiałeś.
– Chodź – pociągnąłem ją, podnosząc walizkę. – Pociąg nie poczeka.
Ruszyła: trzymałem jej dłoń. Wianuszek gapiów rozstąpił się przed nami. Chyba nawet nie zauważyła.
– Ja mówiłam o… Żeby na zawsze razem. Tego się bali. Nie chodzenia za rękę i jedzenia lodów. Z jednym parę razy…
– Szybciej, Gabrysia. Muszę być jeszcze dzisiaj u starych. To dopiero siódmy miesiąc, dasz radę.
Przyspieszyła. Czułem, że gdybym zaczął biec, pobiegłaby za mną. I padła dopiero, gdy ja padnę. Jak wtedy, obok Gniewka.
– Tam byśmy zmarli z głodu. Oboje. Dlatego wróciłam. – Brała się w garść, głos przestawał drżeć, długie nogi sunęły w narzuconym przeze mnie tempie. – Nie, żeby cię szantażować dzieckiem.
Precyzyjnym rzutem ulokowała w mijanym koszu wafel z lodami. Gdyby była wyższa, a obok przechodził jakiś trener, straciłbym ją: dziewczyna, która w siódmym miesiącu ciąży i z kulawym facetem uczepionym jej ręki porusza się z taką gracją, byłaby filarem każdej drużyny.
– Miałem rozwaloną nogę, nie głowę, Gabrysiu. Wiem, o czym mówiłaś.
– Nie bój się. Nie pozwę cię o alimenty.
– Nie boję się.
– Możesz się z nim zawsze spotykać. – Musnęła dłonią brzuch.
– Dzięki.
Zastanawiałem się, czy naprawdę ma taki impregnowany mózg, czy po prostu upewnia się na wszelkie możliwe sposoby. Bo gry, bardzo kobiecej i bardzo uroczej, na pewno w tym nie było.
– Oczywiście zawsze będziemy przyjaciółmi.
– Taką miałem nadzieję.
Zabrała rękę. Była niższa, rytm naszych kroków nie zgadzał się, przeszkadzaliśmy sobie w szybkim marszu.
– Dasz mi swój adres?
Starała się pytać o to jak o godzinę. Nie, wróć: bardziej obojętnie. Kiedy ktoś zasuwa, jak my teraz, pytania o godzinę bywają emocjonalne.
– Dam.
Kilkanaście kroków w milczeniu.
– Kulejesz. – Skończył jej się zapas beznamiętności: znów była smutna, przybita. – Nie gnaj tak. Dopiero cię wypisali.
– Muszę kupić bilet.
– Nie masz? – Rozejrzała się. – Tu niedaleko był postój…
– Jeden mam.
Przeszła kilka metrów – i dotarło do niej. Stanęła. Miałem lepszy refleks, no i spodziewałem się czegoś zbliżonego, więc zatrzymałem się krok dalej.
Popatrzyliśmy sobie w oczy. Po raz pierwszy od dawna. W minutach, nawet sekundach, nie było tego wiele, ale jeśli mierzyć przetasowaniami w jej głowie – chyba sporo.
– Chcesz…? To ta posada na wsi? O to chodzi?
– Bez przesady – wzruszyłem ramionami. – To tylko znajomy ojca, nie kolega z frontu. Przyjmie cię, ale jak dziecko przejdzie z cycka na smoczek i butelkę. Do wiosny masz czas.
– Więc po co mam z tobą jechać?
– Za rękę Piotrkowską – zacząłem odchylać palce – wspólne lody, przedstawić rodzicom.
Przyglądała mi się pełna niepewności.
– I co im powiesz? – zapytała cicho.
– „To Gabrysia. Z Filipinką. Pobieramy się”.
– Gabrysia – powtórzyła z dziwnym uśmiechem. – Nigdy tak do mnie nie mówiłeś.
– Wolisz Gapę?
– Nie w tym rzecz. Po prostu… jest inaczej. Coś się zmieniło, prawda?
– To takie głupie imię. Gabriela, potem nic i od razu Gabrysia. Jak mała dziewczynka. Albo…
– No widzisz. Nawet imię mam do dupy.
– Albo ktoś bardzo bliski. Wtedy nie umiałem cię tak nazywać.
– Jeden bilet ci wystarczy. Nie pojadę z tobą.
– Lubię tę Gapę. Ale teraz już mogę…
– Nie musisz być taki rycerski – znów mi przerwała. – Nie musisz mnie zabierać do tego pociągu i żenić się tylko dlatego, że wpadliśmy.
– Dobra. Nie będę rycerski. Zabiorę cię na gapę i przelecę w kiblu.
– Nie potrzebuję litości – ciągnęła uparcie.
– Jaka litość? Będzie bolało. I wstydu się najesz. Wakacje, pociągi nabite, pełno ludzi na korytarzu.
– Kretyn.
– Gapa.
Trafienie. Próbowała zdławić śmiech, ale nie dała rady.
Serce podeszło mi do gardła. Żaden uśmiech. Śmiech. Prawdziwy, spontaniczny. Samotna, bezdomna, bezrobotna dziewczyna w ciąży nie śmieje się w taki sposób.
W końcu. W końcu uwierzyła.
– Już wiem, za co cię kocham – powiedziała, szczerząc zęby. – Jesteś całkiem jak Gniewko.
– Co powiedziałaś? – zapytałem cicho.
– Gniewko. – Szczerzenie zębów przeszło w pogodny, spokojny uśmiech szczęśliwej kobiety. Łagodna kpina w kącikach ust i oczy, które spoglądały śmiało w moje oczy, mówiąc: „Przecież wiesz”.
– Gapa… – jęknąłem błagalnie.
– No dobrze. – Podeszła, bez pośpiechu oplotła moją szyję szczupłymi rękoma. – Kocham cię. Ale, Jacek…
– Tak? – Jej usta przysuwały się do moich równie niespiesznie i miałem czas zapytać.
– Jakby nikogo akurat nie było na korytarzu…
Rozchichotała się i trochę ciężko było ją całować. Ale musiałem.
Nie byłem wcale pewien, czy żartuje.
Artur Baniewicz