– Adwokat mógłby zapytać, dlaczego Grochulski przepuszcza dziewczynę, a strzela do mężczyzn. – Wymowne spojrzenie porucznika utknęło na chwilę na moim gołym torsie. – Ciekawe, skąd wiedział, że to nie stróż goniący złodziejkę?
Chyba nie tylko ja zrozumiałem, o co naprawdę pyta. Ale to ja musiałem wysilić aktorski talent i odegrać święte oburzenie.
– Zaraz, chyba pan nie myśli…? Po prostu się myłem! Sam!
Nie wypadłem przekonująco, ale trudno wmawiać innemu facetowi, że nocna schadzka z dziewczyną klasy Gabrieli to z gruntu absurdalny pomysł. Uratował mnie chyba jej strój: nie tak wyglądają zepsute panny, przekradające się do koszar polowych w celu uprawiania seksu.
– No i strzał ostrzegawczy – burknął, powracając spojrzeniem do Grochulskiego. – Chociaż tyle powinieneś pamiętać z regulaminu.
– To był właśnie ostrzegawczy – powiedział cicho rudy. – Chciałem pod nogi, ale tak jakoś…
– Uważaj, Filipiak – nie wytrzymał bawiący się rurką Olszan. – Jak już zaczną pytać, ktoś się może zainteresować, dlaczego ten pluton tak marnie strzela. I wyjdzie na to…
– Może pan iść spać – przerwał mu porucznik. – Dama czeka.
Dopiero teraz zauważyłem brak Agnieszki. Jako dziennikarka mocno się skompromitowała. Jako przyzwoitą dziewczynę skompromitował ją ten długowłosy, szczerzący zęby typ, strojąc małpią minę i drapiąc się z małpią otwartością mocno poniżej pępka.
– Co racja, to racja. Czeka i marznie. Dobranoc, panowie.
Wetknął rurę pod pachę i odmaszerował w stronę samuraja. Nie miał daleko. Chyba pochopnie oskarżałem redaktor Wielogórską: mogła słyszeć i widzieć wszystko, nie zadając sobie trudu kompletowania garderoby.
– Piloci cywilni są beznadziejni. – Morawski uznał za stosowne odciąć się od jaskiniowych manier kolegi po fachu. – No, nic. Co robimy z tym bigosem? Zaraz może się tu zbiec pół wioski.
Nie uwzględnił faktu, że Kasali leży pośrodku ziemi niczyjej i tubylcy zdążyli się nauczyć niewtykania nosa w porachunki ludzi z karabinami. Trochę czasu minęło, a między chatami widać było tylko żołnierzy, sprawdzających, czy w mroku nie czają się kolejne niespodzianki.
– Mengesza! – Nasz tłumacz zaraził się chyba neutralnością od swych rodaków, bo ani przedtem, ani po zniecierpliwionym okrzyku porucznika nie udało mi się go dostrzec. – Widział go ktoś?
Rozpoczęły się poszukiwania. Zjawiła się też Jola i mogłem przystąpić do udzielania pomocy największemu przegranemu tej awantury. Był mokry od potu, pojękiwał z cicha.
– Siostro, spirytus i wata, a potem niech pani przyniesie łubki.
– Niedobrze? – zapytała niepewnie, grzebiąc w walizce.
– To kolano. – Ostrożnie dezynfekowałem otwór wlotowy. – Bez operacji pewnie nigdy nie będzie chodził jak trzeba.
– Chce go pan…? – Chyba ją wystraszyłem, choć to raczej ten pod nami powinien zawyć ze strachu.
– Niech pani nie żartuje, pani Jolu. Ja? Tutaj?
Filipiak, bezskutecznie wypatrujący tłumacza, zaklął pod nosem.
– Dobra, nie ma na co czekać – zdecydował. – Trochę kulawo nam to wychodzi, ale spróbuję po niemiecku.
Grochulski obrzucił go zdziwionym spojrzeniem, ale się nie odezwał. Filipiak zaczął dość łagodnie. Nie znam niemieckiego, nie sądzę jednak, by powiedział coś tak wstrząsającego, by dało się tym wyjaśnić zachowanie panny Asmare. Jeżeli zatoczyła się i utrzymała na nogach tylko dzięki interwencji rudzielca, na którego ją zarzuciło, to raczej nie z winy porucznika. Nie byłby tak zaskoczony, a ona nie miałaby twarzy zniekształconej heroiczną, wyraźnie przegrywaną walką o zachowanie przytomności umysłu.
– Co się z nią dzieje? – zaniepokoił się Morawski.
– Czegoś za dużo wypiła… przeprasza… – Filipiak podszedł bliżej, by lepiej słyszeć coraz bardziej bełkotliwe mamrotanie dziewczyny. – Łap ją!
Grochulski zdążył chwycić osuwające się ciało. Od razu przykucnął, sadzając zupełnie bezwładną Gabrielę na trawie.
Przez jakiś czas otrząsaliśmy się z wrażenia.
– Nie podoba mi się to – rzucił w przestrzeń Filipiak.
– Etiopska wóda – mruknął nie do końca przekonany Morawski. – I głowa też. No dobra, nie ma co radzić. W śmigłowcu jest wolna ławka. Siostrzyczko, pomoże pani? Położymy ją, niech to odeśpi.
Jola każdym mięśniem wyrażała niechęć do jego propozycji, ale miała dość poczucia zawodowego obowiązku, by nie protestować otwarcie. We trójkę przenieśli Gabrielę do sokoła.
– Zastrzelę tego cholernego Mengeszę – obiecał Filipiak.
Zdążyłem dokończyć opatrunek, a Mengesza nadal żył. Gdzie – nikt nie wiedział. Minął kwadrans, nim Filipiak pogodził się z myślą, że może tak do samego rana stać i gapić się bezsilnie na ponurych jeńców, trzymanych pod lufami, i na swoich żołnierzy, których znudził cały incydent i którzy coraz wymowniej spoglądali w stronę namiotów.
– Co dalej? – Naszpikowany morfiną ranny zapadał w sen, mogłem zatroszczyć się o przyszłość. – Ogłaszamy stan wojenny?
– O co panu chodzi? – Skinął na podoficera. – Druga drużyna może iść spać, pierwsza zostaje pod bronią.
– Jeżeli grozi nam strzelanina, to może lepiej będzie odlecieć już teraz. Dobrze by mu to zrobiło – wskazałem rannego. – Im prędzej trafi do szpitala, tym lepiej.
Nie zdążył odpowiedzieć.
– Źle robicie – usłyszałem głos mówiący po angielsku z gardłowym, odmiennym od nadwiślańskiego akcentem. – Sabah zabije was wszystkich. Jeżeli nie wypuścicie nas, nie oddacie jego kobiety i nie zapłacicie za ranę jego kuzyna, to już jesteście martwi.
Brzmiało to dość ponuro i kto jak kto, ale odpowiedzialny za cały oddział porucznik Filipiak nie powinien kwitować słów odzianego w biel jeńca radosnym uśmiechem.
– Mówisz po angielsku? – To pytanie też mógł sobie darować.
– Nazywam się Rhida – ciągnął zimnym, nie bardzo kojarzącym się z jeńcami tonem czterdziestolatek o breżniewowskich brwiach. – Jestem kuzynem pułkownika Sabaha i żądam odpowiedniego traktowania.
– Zjazd rodzinny – mruknął Morawski nie bardzo cicho, ale przynajmniej w języku przodków. – Sami kuzyni.
– Oczywiście, panie Rhida. Będzie pan odpowiednio traktowany. Może pan powiedzieć, dlaczego urządzaliście to… te biegi? Z bronią?
Nie brzmiało to jak przesłuchanie. Widać było, że Filipiak jest naprawdę ucieszony, mając wreszcie rozmówcę. Ale sama wymowa faktów była, jaka była, i były właściciel szabli spuścił odrobinę z tonu.
– To rodzinna sprawa. Nie mogę o niej mówić z obcymi.
– Chcieliście zabić pannę Asmare? – Filipiak był bliższy klepania tego faceta po plecach, niż zadawania równie drastycznych pytań, wziąłem je więc na siebie.
– Kobietę? – Rhida uśmiechnął się ze szczerym rozbawieniem i równie szczerą pogardą. – Może biali mężczyźni walczą z kobietami. My nie.
– Mieliście broń – przypomniałem.
– Ona miała nóż. Jest szalona. Chcieliśmy ją rozbroić, by nikogo nie pokaleczyła, to wszystko. Czy ktoś do niej strzelał? Czy mój kuzyn miał wyrzucić karabin i szukać w ciemności kija? Czy ktoś naprawdę myśli, że chcemy zabić dziewczynę, wrócić do pułkownika Sabaha i powiedzieć: „Zastrzeliliśmy twoją ukochaną żonę, okryliśmy hańbą i śmiesznością ciebie, nas i cały ród”? Tak myślicie?
– Nie myślimy tak – zapewnił Filipiak. – I bardzo nam przykro z powodu tego niefortunnego incydentu.