Rhida skinął łaskawie głową.
– Rozumiem. Zabierzemy teraz Omara i dziewczynę. O odszkodowaniu możemy pomówić jutro.
– Nic złego się jej nie stanie? – zapytał Filipiak, a ja poczułem nagły skurcz żołądka, bo nie wyglądało na to, by żartował.
– Pułkownik dał jej rodzinie pięć tysięcy dolarów w wielbłądach, bydle i złocie. Nie po to, by ją teraz zamordować.
Logicznie to brzmiało. I szczerze – nie podobał mi się ten facet, ale nawet ja nie potrafiłbym zarzucić mu, że łże jak pies. Filipiak nie miał ochoty zarzucać mu czegokolwiek.
– Dobrze – powiedział krótko.
– Co: dobrze? – Rhida, podobnie jak ja, chyba nie zrozumiał.
– Niech ich pan zabiera.
Kuzyn pułkownika Sabaha, człowieka wielkiego i gubernatora in spe, nie podskakiwał jakoś z radości. Był zaskoczony szybkim doprowadzeniem negocjacji do finału, ale tylko tyle. Ja też nie podskoczyłem. Chociaż trochę mnie to kosztowało.
– Na sekundę, panie poruczniku…
– Później, doktorze.
– Później będzie po herbacie.
Zignorował mnie i uśmiechnął się zachęcająco do Rhidy. Spojrzałem na Morawskiego. Wzruszył ramionami, deklarując życzliwą neutralność.
– Oczywiście ten żołnierz zostanie surowo ukarany – nie tyle zapytał, co stwierdził Rhida. Poszukał wzrokiem Grochulskiego, ale rudzielec, sprytny jak wszyscy rudzi, usunął się dowódcy sprzed oczu i obchodził teraz obóz łukiem tak szerokim, że bez noktowizora nie sposób go było wypatrzyć. Oficjalnie wciąż stał na warcie.
– Eee… ukarany? – Filipiak musiał włożyć trochę wysiłku w podtrzymanie uśmiechu. – No tak. Oczywiście.
– Zaraz go rozstrzelamy – powiedziałem. – Przedtem utnę mu nogę.
– Moment, panie Rhida… O co chodzi, doktorze? – Naturalnie przeszedł na polski. – Chce pan wszystko spieprzyć? Przecież dobrze pan wie, że z tym karaniem to kit. Facet stara się zachować twarz. Też pewnie wie, że Grochulskiemu włos nie spadnie. Nie będę ryzykował życia moich ludzi dla… cholera, nawet nie wiem, o co panu chodzi!
– O to, o co wszystkim chłopcom w niebieskich hełmach. O prawa człowieka.
– Mocne – przyznał Morawski.
– A konkretnie? – wycedził porucznik. Chyba naprawdę nie wiedział.
– Panie Rhida – zignorowałem go – jest noc. Panna Asmare jest w szoku. Zemdlała. Śpi. Rano odprowadzimy ją do domu jej stryja.
Zmierzył mnie długim i nieprzyjemnym spojrzeniem.
– Pan tu jest dowódcą. – Odszukał wzrokiem porucznika.
– Tak.
– Więc sprawa jest zamknięta. Zabieramy ją i idziemy. Filipiak rzucił mi na poły błagalne, na poły ostrzegawcze spojrzenie. I tym razem musiałem go zignorować.
– Ale to ja dowodzę ekipą, z którą przyleciała panna Asmare.
– Źle pan robi. – Ocienione krzaczastymi brwiami oczy wydawały się czarniejsze od najgłębszych studzien. – Depcze pan honor mego rodu.
– Rano – uśmiechnąłem się z wysiłkiem. – Omara możecie zabrać, pożyczymy wam nosze. A swoją drogą… Dlaczego uciekła?
Wpatrywał się w moją twarz i chociaż wiedziałem, że po prostu ocenia atuty stron, nie mogłem się wyzbyć myśli, iż zostaję zapamiętywany. Ludzie starają się utrwalić w pamięci wizerunek wroga.
Byłem wstrząśnięty, kiedy się nagle uśmiechnął.
– Dziewicze lęki. Bała się pierwszej nocy. To wszystko.
Przebudzenie było mało przyjemne: ktoś po mnie przebiegł. Poderwałem się, macając wokół śpiwora w poszukiwaniu kabury, a on pognał dalej. Nikogo więcej nie rozdeptał, ale narobił zamieszania i wywołał proces lawinowego budzenia.
Nikt nie strzelał, nic nie wybuchało. Cokolwiek się stało, nie wymagało naprawdę gwałtownej reakcji i chłopcy z Szóstej Pancernej pokazali klasę, nie strzelając do kolegów ani nie dziurawiąc bagnetem kogoś, kto zbyt energicznie poruszał się w ciemności.
Bo ciemno było teraz bardziej niż kiedykolwiek. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele dają małe, rozpalone w obozie i wokół niego ogniska, dopóki nie przygasły niemal zupełnie.
Szybko zrozumiałem, co jest nie tak – pomijając bieganie po śpiących ludziach. Jednym z podstawowych obowiązków, a prawdę mówiąc także główną rozrywką wartownika było podrzucanie do ognia.
– Włącz prąd! – Głos Filipiaka, na pozór spokojny, zagłuszył niepewny szmer rzucanych szeptem pytań. – Wszyscy zostają na miejscu. Nie odbezpieczać broni.
Ktoś uruchomił generator i nagle zrobiło się widno. Ujrzałem krzywiących się, mrużących oczy ludzi, wyglądających spod pałatek i siedzących na śpiworach z karabinami w ręku. Oraz Wołynowa, który zaciskając w prawej dłoni pistolet, wyciągał lewą jakieś pudło z niedopałka centralnie umieszczonego ogniska. Pudło musiało być gorące, bo puścił je szybko i kopniakiem wypchnął ze sterty żaru. Albo był marnym futbolistą, albo skrzynka była ciężka.
– Grochulski, wartownika do mnie, ale już! Doktorze!
Prawie równocześnie dopadliśmy boku bewupa. Wciąż stał tu stolik pod radiostację, krzesełko, termos z kawą i karabin oparty o koło. Był też podoficer. Ale układ był inny.
Kapral leżał twarzą do ziemi i nie ruszał się, a kiedy przewróciłem go na wznak, natychmiast zrozumiałem, że nigdy więcej się nie ruszy. Jego gardło było jedną wielką raną.
– Kurrrwa mać – Filipiak omal nie połamał sobie zębów, przyciskając dolne do górnych. – Jak, do kurwy nędzy?! Jak?!
Zamknąłem powieki szeroko otwartych, szklistych oczu.
– Parę minut – powiedziałem, dziwiąc się własnemu spokojowi.
– Nie żyje. – Wciąż nie przezwyciężył szczękościsku.
– I tak bym mu nie pomógł. Nie da się założyć opaski… – urwałem i odwróciłem lekko głowę kaprala, chcąc się upewnić, że moje palce nie robią mi makabrycznych dowcipów. – O cholera.
– Co?
– Ma dziurę w czaszce. Chyba… chyba po kuli.
Tak czy inaczej nie żył i może dlatego Filipiak dość gładko przeszedł do porządku dziennego nad otworem w jego potylicy. Było zresztą coś ważniejszego od człowieka, którego zabito dwa razy.
– Panie poruczniku! – rozległ się głos Grochulskiego. – Szybko!
Nie miałem tu nic do roboty. Pobiegliśmy obaj. Szybko.
Wartownik leżał na brzuchu po drugiej stronie śmigłowca. Światło zawieszonych nisko lamp praktycznie tu nie docierało, ale Grochulski miał latarkę i nie musiałem po omacku szukać krwi. Miałem do dyspozycji także oczy. I uszy.
Kiedy ostrożnie przewracałem żołnierza na plecy, usłyszałem jęk.
Nie było krwi. W przeciwieństwie do podoficera, wartownik miał na głowie hełm, ale i on wyglądał na cały. Filipiak, pełen najgorszych obaw, zaczął szukać w okolicy bioder, gdzie kończyła się kamizelka.
– Świeć w twarz – zażądałem. Dość brutalnie rozwarłem powieki wartownika i prawie się uśmiechnąłem, widząc skurcz źrenicy. – Trochę wody, Grochulski.
Pomogło. Wystarczyło ćwierć manierki, by wartownik zajęczał wyraźniej, obrócił głowę.
– Chyba nic mu nie jest – postawiłem diagnozę, a następnie, na przemian polewając go i poklepując, zacząłem cucić chłopaka. Zanim udało mi się go posadzić z otwartymi oczami i boleśnie wykrzywioną twarzą, dookoła zgromadził się mały tłum, a na plac przed stawem wtoczył się z rykiem mocno rozpędzony BRDM.
– Co się dzieje, panie poruczniku? – Plutonowy Mazurek zeskoczył z wozu, nim ten stanął na dobre. – Dlaczego radio nie odpowiada?
– Nie? – Morawski wyręczył porucznika, który z noktowizorem w garści obracał się na pięcie, przepatrując otoczenie biwaku.
– Próbowałem się z wami łączyć, zapytać o ten samochód, ale…
– Jaki samochód? – warknął Filipiak, nie opuszczając szkieł.