– Pewnie UAZ-a – usłyszałem nieco bełkotliwy, dziwnie beztroski głos Olszana. Tym razem założył slipy prawidłowo, ale trzeźwiejszy raczej nie był. – Wszystko jest, a UAZ-a nie ma.
Filipiak nie zgubił noktowizora, ale zrekompensował to sobie prawie udaną próbą zgniecenia przyrządu w palcach.
– Nie ma UAZ-a – powiedział głosem, którego żaden żołnierz nie chciałby słyszeć u przełożonego. – Wspaniale. Panie Mazurek, o co pan chciał zapytać?
W tej chwili plutonowy nie miał ochoty pytać o cokolwiek.
– Przed chwilą… to znaczy przed czwartą, akurat jak wypadała zmiana, chłopaki przy południowej drodze widzieli samochód. Jechał na światłach, wolno, z waszej strony… Myśleli, że to zmiana, bo niby co? No, ale jak przejechał, to się trochę… Nikogo pan nie wysyłał?
Filipiak nie chciał kląć w obecności zaspanej, przestraszonej pielęgniarki, więc tylko pokręcił głową.
– Dobra, stało się, potem będziemy… Niech pan bierze beerdeema i goni ich. Czwarta trzynaście… Nie są jeszcze daleko. Może złapiecie ich na radarze.
Mazurek i Grochulski rzucili się w stronę samochodu pancernego. Kilku żołnierzy reanimowało ogniska, kilku innych spoglądało znad luf karabinów w otaczający obozowisko mrok:
– Polecę – oznajmił nagle Morawski. Tym razem spał w kombinezonie, więc po prostu zrobił zwrot na pięcie i pobiegł do śmigłowca.
– Hej, zaraz… – zaprotestował płaczliwie drugi pilot sokoła. – Chwila, ja jestem goły!
Morawski nie zwrócił na niego uwagi. Trzasnął drzwiami i prawie zaraz potem odezwał się rozrusznik.
– Bielski plus trzech do śmigłowca! Co tu się stało? – Filipiak pochylił się nad podtrzymywanym przeze mnie wartownikiem.
– Me… Mengesza. Przyłożył mi nóż… nie myślałem, że… Jezu, moja szyja… Nie mogę ruszać szyją.
– Ty głupi kutasie, nawet cię nie drasnął! Przestań wstawiać kit!
Złapałem Filipiaka za rękę.
– Niech nim pan nie potrząsa. Gardła mu nie podcięli, ale dostał zdrowo po karku. Gdyby nie hełm i kamizelka…
– Mengesza cię tak…? – Uspokoił się natychmiast.
– Nie… Stał z przodu. Chyba jeszcze ktoś… nie słyszałem.
Ja też słyszałem coraz mniej. Morawski rozgrzewał silniki.
– Budzę Agę! – zawołał Olszan. – Drugiej takiej hecy w życiu nie obejrzy, zabiłaby mnie…
Przebiegł pod ogonem sokoła, omal nie rozbijając głowy. Wirnik drgnął, zaczął się obracać. W którymś momencie zza białej sylwetki śmigłowca wytoczyła się mniejsza bryła samuraja. Samochód rozjechał ognisko, omal nie potrącił któregoś z żołnierzy, zniknął za bewupem dowódcy. Honker zatrzymał się obok Filipiaka – musiałem przegapić jakiś rozkaz porucznika.
Coś mokrego uderzyło mnie w lewą dłoń. Hałas silników narastał.
– Jedzie pan?! – złapałem go za rękaw. Musiałem krzyczeć.
– Chcę złapać tego śmierdziela!
– Nie może pan zostawić plutonu!
Trzasnął mnie po łapie i przeskoczył burtę samochodu. Kierowca zwolnił sprzęgło i wóz błyskawicznie znikł w mroku. Poczułem, że ręka piecze mnie jak po zetknięciu z koniuszkiem papierosa. Nie ta, po której oberwałem od Filipiaka. Lewa.
Łopaty zesztywniały od rozciągającej je siły odśrodkowej, turbiny wyły, wiatr wzbudzony w wirniku próbował zwalić mnie z nóg. Kątem oka dostrzegłem Olszana biegnącego w stronę sokoła. I dopiero wtedy odblokowała mi się klapka w mózgu.
Poderwałem się później, ale miałem bliżej. Otworzyłem gwałtownym szarpnięciem prawe drzwi dokładnie w tym samym momencie, w którym długowłosy nagus rozsuwał lewe.
– Dajcie dziewczynę! – wrzasnąłem do zdezorientowanych żołnierzy, którzy wsiedli przed chwilą i nie bardzo wiedzieli, jak się zachować. Nie wiem, czy usłyszeli, ale chyba okazałem się niezłym mimem, bo któryś chwycił pod pachami leżącą na ławce Gabrielę i szarpnął w moją stronę. Olszan z małpią zręcznością przedostał się do przejścia między kabinami, znikł mi z oczu.
Sokół drgnął i ruszył. Na razie tylko do przodu, ale kiedy w końcu udało mi się nieco rozpaczliwym wyrzutem ciała sięgnąć ramienia dziewczyny, tylne koła oderwały się od ziemi.
Zaparłem się kolanem tuż pod progiem. Dopiero teraz mogłem ciągnąć. Żołnierz, spłoszony nagłym kołysaniem, puścił Gabrielę, zatoczył się na fotel. Poczułem, jak moja lewa stopa odrywa się od podłoża, ale nie to było problemem, a szybkość zachodzącego procesu. Morawski ponosił maszynę energicznie i gdybym choć trochę zamarudził z wyciąganiem dziewczyny, znalazłaby się za progiem dopiero parę metrów nad ziemią. Dla kogoś nieprzytomnego upadek z takiej wysokości to niemal pewna śmierć, zwłaszcza że wyciągałem ją głową w przód.
Nie było czasu na delikatne manewry. Zawiesiłem się całym ciężarem na jej ręce. Żołnierz z fotela, może nie dżentelmen, za to osobnik obdarzony wyobraźnią, pomógł mi, popychając nogą biodro Gabrieli, i jakoś wspólnymi siłami wyrzuciliśmy ją ze śmigłowca.
Spadła oczywiście na mnie. Zabolało, bo koła wisiały już dobry metr nad ziemią, niczego sobie jednak nie uszkodziłem i leżąc na wznak, mogłem z całkowitą jasnością umysłu śledzić to, co działo się w górze.
A działo się źle.
Sokół był ze trzy metry nad nami, kiedy coś zmąciło półprzezroczyste koło, wyrysowane rozmazanymi od szybkości łopatami. Nic nie usłyszałem, w obozie paliło się jednak dość świateł i wyraźnie widziałem to, co przytrafiło się jednemu z ramion wirnika.
Łopata wyłamała się z ogólnego rytmu, wyhamowała, wpadła na sąsiadkę. Cios dopadł ją wprawdzie już w locie, ale właśnie dlatego długie na siedem metrów skrzydło odleciało w mrok nie jako strzała, ale pod postacią młynkującego zabójcy, gotowego kosić wszystko, na co natrafi.
Wtedy jednak nie myślałem jeszcze o ludziach, którzy mogą znaleźć się na drodze latającej kosy.
Sokół zaczął dygotać. Wciąż się unosił i wolno przesuwał do przodu, wyglądał jednak jak pojazd z filmu science fiction tuż przed przejściem w nadprzestrzeń: wibrował tak straszliwie, że w moich oczach zaczynał się rozmazywać. W wyciu turbin i łomocie wirników pojawił się jakiś żałosny, błagalny ton.
Zepchnąłem z siebie dziewczynę, przetoczyłem się na jej pierś, przygniotłem do ziemi. Z góry lał się huk i pył, cała chmura pyłu, a potem ziemia pod nami zadrżała, zrobiło się jeszcze ciemniej i ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że hałas zaczyna przygasać.
Uniosłem głowę i wypluwając piach spomiędzy zębów patrzyłem na stojący na ziemi śmigłowiec. Cały. No… prawie cały.
Gabriela poruszyła się pode mną, coś mamrotała. Wstałem i jako jeden z ostatnich, na trochę miękkich nogach podszedłem do kabiny pilotów. Była oblepiona ludźmi: chyba połowa z tych, którzy zostali w obozie, rzuciła się wywlekać załogę z maszyny. Diabli wiedzą dlaczego: Morawski wybił kołami niezłe dziury w ziemi, ale nawet golenie, nie mówiąc o reszcie sokoła, wyglądały na nieuszkodzone.
Druga połowa obozu popędziła śladem łopaty. Która nie mogła być daleko – nie da się odlecieć daleko po oskalpowaniu stara 266 z nawleczonej na stalowe pałąki plandeki i skoszeniu sześciometrowego drzewa.
Tłum przy kabinie rozpadł się, kiedy blady i wściekły Morawski wytoczył się na zewnątrz i z zadartą głową zaczął przyglądać się krążącemu leniwie wirnikowi. Żeby nie tracić czasu, klął przy tym tak straszliwie, że lada chwila na ziemię posypać się musiały pierwsze uschnięte uszy gapiów.
Nic mu nie było. Na całych i zdrowych wyglądali też ludzie plutonowego Bielskiego, a Olszan, szczęśliwy pijak, uśmiechał się nawet z miną trzynastolatka, który zyskał możliwość opowiadania kumplom o zupełnie niesamowitej przygodzie.