Выбрать главу

– Gdzie ona jest? – zapytał Filipiak. – Grochulski, dawaj tu tę swoją księżniczkę.

Pokazałem rudemu śmigłowiec, a kiedy odszedł, zapytałem:

– Co chce pan zrobić?

– Na początek wyjaśnić, o co chodzi. A potem załatwić problem najmniejszym kosztem. Podręcznik dowódcy, rozdział pierwszy.

Domyślałem się, co mu chodzi po głowie. Gabriela Asmare chyba też i zapewne w związku z tym kazała na siebie czekać – najpierw Grochulskiemu, który szybko wyszedł ze śmigłowca i skrupulatnie zasunął drzwi, a potem nam. Nie zmarnowała jednak czasu. Kiedy się w końcu pojawiła, była nową Gabrielą, Gabrielą Numer Cztery. W dżinsach, białej koszuli z długimi rękawami i białych tenisówkach kojarzyła się z dziewczyną ze studenckiej prywatki, nie przykładającą wielkiego znaczenia do garderoby, ale na swój sposób elegancką. Filipiakowi trochę wydłużyła się mina.

– Guten Tag, Fräulein Asmare - wskazał jej miejsce przy ognisku.

– Patrzcie no, jak się wystroiła. – Jola nawet nie próbowała ukrywać zazdrości. Wciąż była w tych samych szortach, sandałach i bluzce, co w Addis Abebie. Miała prawo skręcać się na widok wieśniaczki, zmieniającej strój cztery razy częściej niż ona.

– Niech ją pan zapyta, dlaczego tu przybiegła w nocy – pospieszył z radą Morawski.

– Biegła, bo ją gonili – przetłumaczył Filipiak.

– Tyle akurat wiemy. Ale dlaczego?

– Moment, niech mi pan nie przeszkadza. – Tym razem kwestia porucznika była dłuższa i wyraźnie gniewna. Dziewczyna odpowiedziała w paru oszczędnych słowach, wyraźnie oszczędzając też mięśnie twarzy, co sprawiło, że jej oblicze pozostało idealnie beznamiętne. – Mówi, że to jej prywatna sprawa.

– Ubierze taki asfalt koszulę – splunął do ognia Bielski – i od razu mu się we łbie przewraca. A kopnąć ją w zadek i fora…

– Musiałby się pan rozebrać – posłałem mu cierpki uśmiech.

– Co?

– Inaczej byłaby to obraza munduru. Polski żołnierz nie kopie kobiet. Życie żołnierza wymaga poświęceń.

Pociemniał na twarzy i zasznurował usta. Zrozumiałem, że nigdy nie wybierze mnie na swego lekarza rodzinnego.

Filipiak uciszył nas i zadał następne pytanie. Odpowiedziała. Znów zapytał, znowu odpowiedziała. I tak dalej, i tak dalej. Czekaliśmy w pokorze na wyjaśnienia i tylko z miny porucznika wnioskowaliśmy, że będą drastycznie krótsze od ich rozmowy.

Mieliśmy rację.

– Szlag by ją trafił… Chce, żeby ją zabrać do Addis Abeby albo gdzie indziej. Ma dość Kasali. Nic więcej nie mogę od niej wyciągnąć.

– Jak na faceta przesłuchującego po niemiecku jest pan przygnębiająco nieskuteczny – zauważyłem.

– Oni tu mieli Włochów – uśmiechnął się Morawski. – Może Zanetti by ją lepiej postraszył? Obudzić go?

– To nie jest śmieszne – warknął Filipiak. – Czego tu?

Grochulski stał w całkiem przyzwoitej odległości, wcale nie bliżej niż inni raczący się kawą członkowie pościgu. Jego wina sprowadzała się do dziwnego wyrazu twarzy. Okrzyk dowódcy spłoszył go trochę, ale nie zgasił tego czegoś, co połyskiwało w oczach.

Filipiak powiedział coś do dziewczyny. Nie podobał mi się ani ton, ani – tym bardziej – gest ręki, którą energicznie wskazał środek wsi.

– Co jej pan powiedział? – Właściwie nie musiałem pytać: twarz Gabrieli zesztywniała na podobieństwo drewnianej maski.

– To, od czego należało zacząć: żeby wracała, skąd przyszła.

Próbowałem odnaleźć jej spojrzenie. Nie udało się, patrzyła w dół, może na swoje zaciśnięte pięści, może na ognisko. Zastanawiała się nad czymś i mimo całkowitego bezruchu czułem, że nie jest to łagodny proces. W końcu wstała, powiodła po nas twardym, wzgardliwym spojrzeniem. Nie wiem, czy zrobiła dla mnie jakiś wyjątek, bo akurat po mojej twarzy jedynie się prześliznęło.

Odwróciła się na pięcie i zaczęła iść w stronę, którą jej wskazał Filipiak. Nawet nie do śmigłowca, po torbę – szła prosto do domu.

– Nieładnie – mruknął Morawski.

Nie słuchałem go. Patrzyłem ze zdziwieniem na Grochulskiego, który nagle wyrósł na jej drodze. Zatrzymała się. Chyba też zdziwiona.

– Chce pani tam wrócić?! – Był zbyt wzburzony, by zniżać głos. – Do tych pojebanych nożowników?! Teraz, po tym wszystkim?!

Próbowała go obejść. Złapał ją za rękę, przytrzymał. Patrzyłem na opięte błękitem, cudownie wypełniające przestrzeń spodni pośladki i na wąski pasek plastiku, wychylony z tylnej kieszeni. Był coraz niżej i dopiero kiedy zaczął się także zbliżać, uświadomiłem sobie, że idę w stronę dziewczyny.

– Odbiło ci, Grochulski? – doleciał z tyłu głos porucznika. Powtarzałem sobie, że to właśnie to, że ktoś postępuje może i ładnie, ale głupio; daje się ponieść emocjom, zapominając, do kogo mówi.

Jeszcze kilka kroków. Bezsens?

Niesamowita jesteś, Gapo.

Pamiętałem jej zdziwienie. I uśmiech, który szybko zepchnął je z twarzy.

Bezsens. Można nie rozumieć słów, ale rozumieć drugiego człowieka. Uczucia są uniwersalne. I łatwiej je wyrażać, mówiąc, choćby bariera językowa sięgała od butów po orbitę Księżyca. A jeżeli ktoś jest w dodatku wzburzony…

Słowa Grochulskiego nic nie znaczyły. Nic.

Dwa kroki. Jeden. Zdziwione, gniewne i bezradne szare oczy pod marchewkową grzywką. I pochylająca się, kryjąca w ramionach niczym w oczekiwaniu ciosu głowa Gabrieli.

Drgnęła, kiedy jej dotknąłem – nie byłbym dobrym kieszonkowcem. Plastikowa okładka była czarna, anonimowa, mogła zawierać wszystko. To znaczy: wszystko, co da się wtłoczyć w formę cienkiej książeczki.

Jest przerażająco wiele takich rzeczy. Bałem się otworzyć to coś, czymkolwiek było. Teraz, kiedy już wiedziałem, co chciałbym zobaczyć w środku, nagle zacząłem się bać. Szansa była tak mała…

Odwracała się powoli, a kiedy stanęliśmy twarzą w twarz, wciąż wpatrywałem się w czerń okładki.

Wzruszyła ramionami, jakby mówiła: „No i co z tego?”, wyciągnęła rękę i zrobiła to, na co brakowało mi odwagi. Jej twarz nie wyrażała niczego, była zupełnie nieodgadniona.

Tak jak orzeł z pierwszej strony jej paszportu.

*

– Gabriela Wiesława Asmare. – Coś hipnotycznego musiało być w zestawieniu tych słów, bo Morawski powtórzył je już trzeci raz. – Łodzianka.

Nikt się nie odzywał. Otrząsanie się z szoku musi potrwać.

Poszukałem wzrokiem Gabrieli Wiesławy, ale i mnie chyba zdrowo znokautowało, bo odnalazłem jedynie sylwetkę Grochulskiego. Stał przy zamkniętych drzwiach śmigłowca i chyba rozmawiał z kimś, kto ukrył się w kabinie transportowej.

– Ryszard Balon Morawski. – Major zamknął w końcu paszport. – Ależ nas wykołowała.

– Ludzka bezczelność nie zna granic – wycedziła przez zęby Jola.

– Tak czy inaczej to zmienia postać rzeczy. – Wyciągnąłem rękę po paszport. – Jest obywatelką Rzeczypospolitej i mamy obowiązek zapewnić jej bezpieczeństwo.

– Obywatelka – rzucił z przekąsem Bielski. – Kabaret, cholera.

– W zasadzie nie ma znaczenia, jakiego państwa ma obywatelstwo – myślał na głos Filipiak. – Holland, Poland, jeden pies. Służymy w siłach zbrojnych ONZ. Nigdzie nie jest napisane, że żołnierze ONZ mają ochraniać akurat obywateli polskich. Obojętne: białych, czarnych czy pasiastych. Formalnie…

– Zrobiła z pana idiotę – przerwałem mu. – Trudno. Ale niech pan nie bierze sobie tego do serca i nie opowiada idiotyzmów. Formalnie?! Niech pan obudzi Wielogórską i zapyta, co prasa zrobi z oficerem, który w imię formalizmu zostawia Polkę na pastwę krwiożerczych nożowników.