– Skąd go wytrzasnęliście? – Nadal byłem twardy.
– My? To sąsiad sobie zamówił luksusową, mobilną dziewuchę.
Koziej rechocąc zwalił się na stolik. Próbowałem się nie śmiać, ale przykład okazał się zbyt zaraźliwy.
– No dobrze – powiedziałem, gdy trochę mi przeszło. – Co jest grane? Jaka dziewucha? Nie otrzeźwieliście po wczorajszym?
– Czarna i zimna jak głaz – westchnął ponownie Koliszewski. – Nie wiedziałem, że Afrykanki potrafią być takie. Wszystkiego próbowaliśmy: piwa, wódki, czekolady, inteligentnej rozmowy… Koziej przekartkował wszystkie nasze świerszczyki; emerytce by zwilgotniało… I nic.
– Wpędziła nas w kompleksy – Koziej uniósł głowę znad stołu. – Jestem kłębkiem nerwów, mój Boże… Taki wstyd.
– Nawet kocem wzgardziła – dodał Koliszewski. – Wolała tę szmatę.
Dopiero teraz zwróciłem uwagę na burą płachtę, leżącą w nieładzie przy wejściu do mojego namiotu.
– Chcecie powiedzieć…?
Nie dokończyłem. Późno, bo późno, ale obrazek zazębił mi się w końcu z czymś, co wczoraj zobaczyłem.
– Oho, a oto i Panna Lodówka – mruknął Koziej.
Odwróciłem się powoli.
W różowym świetle poranka okazała się zwykłą dziewczyną z krwi i kości. Trochę zaspaną, trochę potarganą, o ile można użyć tego słowa w odniesieniu do rodowitej mieszkanki Czarnego Lądu. Inna sprawa, że trudno byłoby uznać ją za typową Amharkę: czarne, zebrane nad lewym uchem włosy lśniły i wiły się, zamiast wściekle skręcać, długi nos rozszerzał się nieznacznie tylko przy nozdrzach, a skóra miała barwę bliższą miedzi niż mlecznej czekoladzie. Była wysoka, odrobinę tylko niższa ode mnie, szczupła i długonoga. Susza i wojny wstrząsające krajem sprawiły, że trzy czwarte Etiopczyków przypominały obciągnięte skórą szkielety, ale ona była po prostu szczupła.
– Mój Boże – pokręcił głową Koziej. – Taka maszyna…
Nie musiałem pytać, co ma na myśli. Dziewczyna miała na sobie spięty na lewym ramieniu kawałek zielonej, lekkiej tkaniny, fakt, że spory i okrywający ciało aż po kolana – ale praktycznie nic więcej. Pasiasta różowo-złota chusta, zarzucona na ramiona, nie liczyła się jako ubranie: można by przez nią czytać. W sumie strój osłaniał bardzo wiele, nie był jednak w stanie przesłonić podstawowego faktu: że tam, pod spodem, znajduje się doskonale uformowane, nagie, kobiece ciało.
Bose stopy, tak jak przypuszczałem, były podrapane. I tak, jak przypuszczałem, nie przeszkadzało to ciemnoskórej poruszać się z lekkością i wdziękiem, o którym niejedna baletnica może tylko marzyć.
– Dzień dobry, czarnulko – wyszczerzył zęby Koliszewski. – Nie masz pojęcia, ile straciłaś tej nocy. Z taką jak ty mógłbym przerobić cały taki świerszczyk – trącił leżące na stole magazyny. – Miałabyś ślicznego, zdolnego dzidziusia i takie wspomnienia, że ho, ho.
Kąciki pełnych, ale tylko pełnych, nie odpychających nadmiarem ust uniosły się, tworząc uprzejmy, zdawkowy uśmiech. Niedoszła szczęśliwa matka zatrzymała się przed nami i rzuciła mi trochę niepewne, a trochę zaciekawione spojrzenie.
– Twój romantyzm wpędzi cię do grobu – stwierdził Koziej. – Dzidziuś? Popatrz tylko na nią. Czy tak wygląda uczciwa etiopska dziewczyna? Kochać się z taką na wariata to jak grać w ruską ruletkę. Dobrze mówię, doktorku?
Skinąłem głową. Trudno wypierać się własnych słów, szczególnie wobec kogoś, kto zmieniał moje obowiązkowe dla obu stron pogadanki o higienie w autentyczny kabaret.
– Próbowaliście z nią mówić po angielsku? – zapytałem, patrząc w oczy dziewczyny. Były duże, ale nie tak ciemne, jak sobie wyobrażałem.
– Też na to wpadliśmy – pochwalił się Koliszewski. – Dobra, droga dziwka powinna choć trochę znać angielski. A tu ani be, ani me. Właśnie to mi się w niej podoba: nie jest zepsuta.
– Jemu się podoba, że pewnie nie jest droga – zdemaskował kolegę Koziej. – Jak dla mnie to musi być dziewczyna z głębokiej prowincji. Mieszkała gdzieś, gdzie można być tak biednym i dzikim, by chodzić boso, a zarazem nie umrzeć z głodu. Znudziło jej się biegać z dzidą po buszu, więc zapakowała dobytek na osła i przyjechała robić karierę w stolicy. A swoją drogą… jak pan ją wyhaczył?
– Nie mam pojęcia, kto to jest – westchnąłem z rezygnacją.
– Już wiem! – ucieszył się Koliszewski. – Pamiętacie Jekylla i Hyde’a? Widocznie to u was skaza zawodowa. Jak sobie medyk da w szyję, to biega po burdelach, zamawia panienki, a potem trzeźwieje, robi wielkie zdziwione oczy, że niby kto? Ja? A w życiu!
Dziewczyna zarzuciła nagle chustę na głowę, pochylając się przy tym. Spod odsłoniętej pachy błysnęło diamencikami osadzonych na włosach kropelek wody. Krótko, bo połączyła ten ruch z obrotem na pięcie.
Patrzyłem na jej plecy, kiedy schylała się nad leżącymi obok osła jukami, i próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, cóż takiego niezwykłego kryje się w zarysie kobiecego karku. Wzajemny układ słońca i zarzuconej na głowę chusty był inny i dziewczyny nie otaczała już poświata. Prawdopodobnie nigdy więcej nie dane jej będzie ukazać się żadnemu mężczyźnie w drżącym blasku aureoli – musiałby być zaspany, patrzeć z dołu, praktycznie z poziomu ziemi, przez ciasne okienko, które sprawi, że widać ją będzie albo w jednej linii ze słońcem, albo wcale. Musiałaby jechać bokiem na osiołku, w upale, musiałby kończyć się grudzień, a mężczyzna musiałby urodzić się gdzieś, gdzie koniec grudnia jest czasem szczególnym.
Zbyt wiele było tych zastrzeżeń.
Bose stopy dziewczyny były rudoszare od kurzu etiopskich dróg. Nie próbowała ich myć, choć wilgotne obrzeża dekoltu sugerowały, że właśnie skorzystała z jakiegoś kranu. Taki sam rudoszary nalot pokrywał te miejsca jej sukni, w które wsiąkał pot. Nawet żółto-różowa chusta, płonąca wczoraj żywym ogniem czystego światła, stała się jedynie kawałkiem przybrudzonego perkalu.
Dla każdego, z nią samą włącznie. Ale nie dla mnie. Nie mogłem wymazać z pamięci tych kilku sekund zawieszenia między jawą a snem; chyba nawet chciałem, ale już wtedy czułem, że nic z tego nie będzie.
Odwróciła się i podeszła na tyle blisko, że poczułem ulotny zapach jej ciała. Nie potrafiłbym go nazwać; wszystko, co dało się stwierdzić, to to, że się pojawił.
– Patrzcie państwo – usłyszałem głos Kozieja. – Faktura. Co to się porobiło… Ciekawe, czy płatny seks można odliczyć od podatku?
Brązowa dłoń o paznokciach koloru orzechów zawisła przed mą piersią. Kartka, format A4, złożona, zaskakująco czysta.
Ostrożnie ująłem papier. Nie dotknęliśmy się.
– Od podatku może – zgodził się Koliszewski. – Ale stawkę ubezpieczenia to doktorkowi podniosą jak nic. One tu w Afryce wszystkie albo już złapały Adasia, albo są na dobrej drodze.
– Cholera – wymamrotałem.
– Porażenie ceną – wysunął hipotezę Koziej.
– „Kapitan Szczebielewicz – odczytałem. – Proszę zapewnić daleko idącą opiekę przedstawicielce Ministerstwa Rolnictwa Rep. Etiopii pannie G. Asmare w zakresie zakwaterowania, konsultacji medycznej i transportu do m. Kasali, a także przekazać w miarę możliwości leki i środki opatrunkowe według załączonego spisu”.
– Podpisano: „Gen. bryg. Adam Zaręba” – dokończył Koliszewski, nie patrząc na opatrzony oenzetowskim logo arkusz, za to uśmiechając się łajdacko. Posłałem mordercze spojrzenie najpierw jemu, potem Koziejowi. Uczciwi ludzie padliby może nie martwi, ale przynajmniej w drgawkach.
– Jak wrócę, to was zabiję – obiecałem.
– Idziem w bój – oznajmił dumnie Koliszewski. – Między przemytniki, muzułmany, szakale i insze plugastwo. Kresów bronić. Cóż nam, straceńcom, pogróżki waszmości.