– Mała – przyznał Lesik. – To, czy bawią się akurat w komunizm, nacjonalizm czy nawet chrześcijaństwo, nie zmienia faktu, że to wszystko jest przygnębiająco powierzchowne. Mojle dziś przeprowadza reformę rolną, jutro ogłosi się cesarzem i zacznie bronić plantatorów przed chłopstwem, a pojutrze, kto wie?, może przejdzie na islam. To czerwony aparatczyk, szkolony w Moskwie. Chorągiewka, dokładnie jak ci nasi. Tyle że panowie z SLD są trochę sprytniejsi.
– Podobno Murzyni mają niższą inteligencję – pochwaliła się erudycją. – W „Wyborczej” pisali, że w Stanach robili takie testy. Za to są lepsi w sporcie, w bieganiu…
– Mają bodajże inną budowę stóp – wyjaśnił Lesik. – Rasa to nie tylko kwestia ilości pigmentu. Ale główny problem to różnice kulturowe. Czy się to komuś podoba, czy nie – rzucił mi wymowne spojrzenie – współczesna cywilizacja wyrosła z chrześcijaństwa. Do kolorowych prawda dotarła późno, niekiedy wcale…
– Gwoli ścisłości. – Nie mogłem powstrzymać się ani przed polemiką, ani przed rzutem oka na zbudowane inaczej stopy, spoczywające obok moich wojskowych kamaszy. – Etiopia jest chrześcijańska o połowę dłużej niż Polska.
Nie wiem, jak gapiąc się na nogi dziewczyny, wyczułem, że się uśmiechnęła. Ale tak właśnie było. Kiedy uniosłem wzrok, wciąż miała ten uśmiech na twarzy. Troszkę za późno zorientowała się, na co patrzę. Odruchowo odwróciła głowę, ale prawie równie szybko zdała sobie sprawę, do jakiego stopnia spóźniła się z unikiem. Dużo wolniej obróciła twarz jeszcze raz, układając jej mięśnie w lekko rozbawionym uśmiechu, mówiącym: „No i przyłapałeś mnie”. Nie wyglądała na kogoś odczuwającego wielki respekt do takiego białego ważniaka jak ja.
Pomyślałem, że znalazła w moim nie dość ukradkowym spojrzeniu coś, co dodaje kobietom pewności siebie, niezależnie od koloru skóry i ilości pieniędzy zainwestowanych w garderobę. Kiedy, nie przestając patrzeć mi w twarz, założyła nogę na nogę i jej lewa stopa zawisła tuż przy mojej łydce, zyskałem dowód tak wyraźny, że aż kłujący w oczy.
– Nie do wiary. – Śmiech Joli do złudzenia przypominał prychnięcie. – Ona pana najwyraźniej…
I w jakikolwiek sposób zamierzała dokończyć, miała rację.
– Swoją drogą ciekawe, kto to taki – mruknął Lesik. – Na urzędniczkę nie wygląda.
– Urzędniczka! – Tym razem Jola otwarcie prychnęła, nie siląc się na śmiech. – W Addis Abebie pod każdą latarnią… Chociaż nie: tamte się lepiej ubierają. I nie cuchną osłem.
– Jest pani doskonale zorientowana – stwierdziłem z uznaniem.
– Pan to zawsze żartuje… A ja chciałam tylko powiedzieć, że dla takiej nie jest problemem załatwić sobie przelot rządowym śmigłowcem. Sam pan mówił, że tu biorą wszyscy. Niekoniecznie w gotówce.
Pomyślałem, że pewnie ma rację. Zwyczaj zakładania nogi na nogę nie kojarzy się z Afryką – oprócz kobiet odczuwających potrzebę ładnego siedzenia, niezbędne są do tego jeszcze krzesła. Oczywiście zachodnia cywilizacja zapuściła tu korzenie, wciąż jednak najbardziej europejskie w sferze obyczajów były kobiety, które z Europejczyków żyły. W większości przypadków oznaczało to prostytutki. Nie była chuda, była ładna, śmiała… Cholera.
– Nie czepiajmy się dziewczyny – zaproponowałem. – Nie przepuszcza forsy na ciuchy, wiezie rodzinie leki, dba o zwierzęta, no i wraca z zepsutego miasta na zdrową moralnie wieś. O niewielu współczesnych kobietach można powiedzieć tyle dobrego.
– Prawdziwa święta – burknęła Jola. – Zobaczymy, co pan powie, jak wpakuje panu te brudne nogi na kolana.
Na tym zamknęliśmy temat.
Nie wiem, co mnie obudziło. Raczej nie żaden gwałtowny manewr: w obawie przed buntem osła Morawski wyjątkowo ostrożnie sterował maszyną. Wiem natomiast, co błyskawicznie wymiotło ze mnie resztki senności – uświadomiłem sobie po prostu, że w charakterze poduszki używam prawego ramienia panny Asmare.
Podczas snu moje biodra zjechały na samą krawędź ławki; gdyby nie pas, z pewnością wylądowałbym tyłkiem na podłodze. Na pół leżąc, z nogami pod oślim brzuchem, musiałem przechylić się w którymś momencie i mój policzek trafił już poniżej twardego kostnego węzła ramienia, gdzie były tylko mięśnie i gdzie było miękko.
Zanim się poderwałem – o wiele za szybko – zdążyłem odnotować, że stopy dziewczyny rozstawione są wyraźnie szerzej, a dłoń przytrzymuje się uda. Nie jest łatwo być stabilnym oparciem dla kogoś, kto waży przeszło siedemdziesiąt kilo i całymi godzinami próbuje cię zepchnąć z pozbawionej poręczy ławki. Pomyślałem, że musiałem dać jej się we znaki, ale i tak pierwsze spojrzenie posłałem w stronę tylnych siedzeń.
W spojrzeniu Joli ewidentnie brakowało ciepła.
Nie miałem odwagi właśnie teraz, czując na sobie jej wzrok, choćby zdawkowym uśmiechem podziękować innej dziewczynie. Wyraźnie czułem całe mnóstwo obolałych od bezruchu mięśni, co znaczyło, że jej dostało się jeszcze gorzej. Mogła mieć brązową skórę i inną budowę stóp, ale to nie zmieniało faktu, że jest takim samym jak ja człowiekiem. Byłem jej winien ten uśmiech. I pozostałem z długiem, tchórzliwie wykorzystując fakt, że Wołynow pochyla się w moją stronę.
– Chyba jesteśmy! – zawołał po rosyjsku.
Miał rację. Sokół, lecący dotąd w tempie dwustu kilometrów na godzinę jednym i tym samym kursem, przechylił się nagle, zwolnił. Tuż za oknem przemknął czubek blaszanego komina, dziwnie swojskiego na tle prymitywnych lepianek, akacji, palm i poszarzałej od wszechobecnego kurzu ni to sawanny, ni to pustyni.
Morawski wylądował z pierwszego podejścia i od razu wyłączył silniki. Przez rozsunięte drzwi zajrzała do wnętrza wąsata, przykryta błękitnym beretem głowa białego mężczyzny w mundurze.
– Witamy w Kasali – powiedział po polsku. – Sierżant sztabowy Ciołkosz, niańka tej bandy. Jak tam lot? O, do licha… A cóż to?
Był zdziwiony, ale nie porażony widokiem osła. W tych stronach nie brakowało ani osłów, ani ciężarówek przewożących każdy ładunek, jaki dało się upchać na platformę.
– Doktor Szczebielewicz. – Pierwszy zeskoczyłem na ogadeńską ziemię i pierwszy uścisnąłem dłoń sierżanta. – Gdzie ranny?
Podrapał się po regulaminowo gładkim policzku, powiódł niepewnym spojrzeniem ode mnie do Morawskiego i z powrotem.
– To wy nic nie wiecie? Jeszcze wczoraj zawiadomiliśmy Abebę. Urbański zmarł.
Jola, odpinająca nosze, przestała je odpinać. Z urażoną miną zeskoczyła na ziemię, ignorując usłużnie podsuniętą rękę Zanettiego.
– Jak to: zmarł? To po co tłukliśmy się pięć godzin?
– Urbańskiemu też jest przykro – pocieszyłem ją.
– Nikt się z nami nie łączył w czasie lotu – uprzedził pytania Morawski. – Przynajmniej pan Olszan nie wspomniał mi o tym. On zajmuje się radiem. O ile akurat nie puszcza muzyczki.
– Pan Olszan uprzejmie donosi, że nikt nas nie wywoływał – oświadczył blondas, gramoląc się z kabiny. – Ale dziura… Gdzieś ty nas przywiózł, chłopie?
– Nie jest tak źle. – Wyglądało na to, że nie mam tu już nic do roboty, starałem się więc podnosić morale. – Mają nawet komin.
Oprócz komina za strzechami lepianek widać było dach jakiegoś wyższego, krytego prawdziwym dachem budynku.
– Gdzie dowódca? – rozejrzałem się po placu otoczonym chaotycznie rozrzuconymi domami. Wylądowaliśmy na południowym skraju osady, obok niedużej sadzawki, w której przed chwilą pluskała się gromadka nagich dzieci. Teraz ciemnoskórzy malcy zgromadzili się naturalnie wokół sokoła, podobnie jak paru dorosłych, nie mających akurat nic lepszego do roboty. Za stadem chudych krów dostrzegłem rząd miniaturowych namiotów z wojskowych pałatek; dalej stały trzy ciężarówki i jakieś wozy terenowe, przesłonięte kępami roślinności. Biwak wyglądał na pusty, jedynie przy kuchni polowej kręcił się rozebrany do pasa kucharz.