– Powinien zaraz być, na pewno was nie przegapił. Wyprowadził pluton na te pagórki. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Wioska leżała w dolinie, otoczona łagodnymi, z rzadka porośniętymi wzgórzami. Dzięki temu była tu woda i sporo zieleni, ale z wojskowego punktu widzenia miejsce nie zachwycało.
– Jeśli to nie tajemnica… – Ciołkosz przyglądał się operacji wyprowadzania osła. – Po co ich przywieźliście?
– Dodatek do rządowej przesyłki.
Przedstawiłem mu pozostałych członków ekspedycji. Olszana i Jolę z daleka – od razu poszli badać przydatność sadzawki w charakterze basenu. Całe towarzystwo zresztą zaczęło się rozchodzić i na posterunku pozostał tylko Morawski. Panna Asmare stała wprawdzie obok i usiłowała zamocować karton z lekami do oślego siodła, duchem była jednak gdzieś daleko. Sądząc z wyrazu jej twarzy – w niezbyt przyjemnym miejscu.
– Czyli rannego mamy z głowy – podsumowałem ponuro. – A co z tym zestrzelonym śmigłowcem? Jest czy go nie ma?
– Odleciał na północ – westchnął sierżant. – Tam są skałki, coś w rodzaju wąwozu, jeśli wierzyć Mengeszy – skinął w stronę rozmawiającego z Lesikiem tubylca w dżinsach i brudnej białej koszuli do pół uda. – To nasz tłumacz, trochę mówi po angielsku. Wypytał tutejszych.
– To daleko?
– Z kilometr od… co jest?
Dopiero teraz zauważyłem obwieszonego bronią szeregowego, który bez pośpiechu minął gromadę gapiów i niedbale trącił palcami okap hełmu. Był w kamizelce przeciwodłamkowej, miał saperkę, bagnet i komplet granatów, ale brakowało mu bluzy i podkoszulka. Mimo to spływał potem. Jak wszyscy. Po wysokogórskiej Abebie i klimatyzowanym śmigłowcu Ogaden z miejsca porażał upałem.
– Panie kapitanie, szeregowy Maciaszek prosi o pozwolenie zwrócenia się… Szefie, porucznik kazał powiedzieć, że będzie za godzinę. Wziął trzech ludzi i poszedł się rozejrzeć. Tak z dziesięć minut temu.
– Dziesięć? Czołgałeś się tu, Maciaszek?
– Ale szefie, no przecież mamy nie biegać przy czarnych…
– Zakaz biegania? – zainteresowałem się.
– Filipiak ma swoje metody – wzruszył ramionami sierżant. – Mówi, że jedziemy tu głównie na autorytecie białego człowieka. Biały jest lepszy, silniejszy, mądrzejszy itede. Ma tak wyglądać, żeby żadnemu tubylcowi nie przyszło w ogóle do łba, że można do niego strzelać.
– Stara brytyjska szkoła – rzucił od strony kabiny Morawski. – Trzcinki ten wasz porucznik przypadkiem nie nosi?
– A propos Angoli – przypomniał sobie Ciołkosz. – Mam w termosach schłodzoną herbatę z cytryną. Chodźcie, panowie, siądziemy w cieniu, wypalimy po jednym i powiecie, co w świecie słychać. Maciaszek, zostajesz tu i pilnujesz śmigłowca. Możesz zdjąć żółwia, ale jak zobaczę, że ktoś tu łazi i wycieraczki odkręca, to biedna twoja dupa.
Usłyszałem głuchy stuk. Panna Asmare, mamrocząc coś, co raczej nie nadawało się do powtórzenia w etiopskich salonach, cisnęła ze złością zbyt krótkim sznurkiem i schyliła się po leżący pod osłem karton.
– A co z nią, wodzu? – zapytał Morawski. – Ładna dziewczyna, ładny osiołek… Jeszcze ich ktoś zwinie. Może lepiej odprowadzić pod drzwi ratusza i oddać za pokwitowaniem? Jest tu jakaś władza?
– Wojska nie ma. Pilotowali nas tu gliniarze, ale jak przyleciały śmigłowce i sfajczyły im ciężarówkę, wskoczyli na drugą i zwiali. Teraz chyba rządzi dyrektor garbarni. Ma zegarek, lakierki i podobno motor. Miły gość, to u niego położyliśmy Urbańskiego.
Dziewczyna próbowała umieścić pudło pod pachą, co z czysto geometrycznych względów było równie beznadziejne, jak obejmowanie oburącz śmigłowca. Dopiero zapierając jedną krawędź o kolano zdołała uwolnić prawą rękę, nie gubiąc przy tym kartonu. Złapała osła za uzdę i zrobiła coś, co od biedy przypominało krok do przodu.
– Jakby była naprawdę czarna – roześmiał się Ciołkosz – toby wiedziała, że do noszenia służy głowa. Na sudańskiej granicy widziałem jedną…
Oderwałem wzrok od kępki włosów pod jej pachą, podszedłem do dziewczyny i wyjąłem jej karton z rąk. Znieruchomiała.
– Mengesza! – Kudłacz zostawił kapelana i zbliżył się z umiarkowanym zapałem. – Zapytaj panią, dokąd chce iść.
Zapytał. Odpowiedziała i Mengesza przetłumaczył na angielski.
– Ona mówi: iść do dom stryj jej, dyrektor Asmare, i później iść ludzie dyrektor zabrać leki dla krowa i inne zwierz z helikopter.
Ciołkosz zagwizdał cichutko.
– To jest ta sławna bratanica starego Smarka? No, no…
Dziewczyna rzuciła mu nijakie spojrzenie.
– Sławna? – Morawski uniósł brwi.
– Chwalił się, że ma bratanicę, która skończyła szkołę za granicą. Chociaż… bo ja wiem? Może ma ich więcej. Ta jakoś nie bardzo…
– Najnowsza moda – stwierdziłem niedbale. – Totalny luz, żadnych butów, ekologiczne, proste. Mogę pożyczyć tłumacza?
Kiwnął głową, przyglądając mi się nieufnie. Nie miał pewności, czy tylko żartuję. W czasach, gdy wojskowymi śmigłowcami latają czesani w kucyk piloci i osły, bosonoga studentka w zielonym prześcieradle nie szokuje już tak bardzo.
Skinąłem na dziewczynę, zawołałem Mengeszę i ruszyliśmy w głąb osady. Była całkiem spora. Przy niektórych domach z gliny, drewna i kamienia pobudowano zagrody dla bydła, było też zaskakująco wiele ogródków. Na obrzeżach stały prymitywne, sklecone z gałęzi i traw domki, a nawet skórzane namioty koczowników, zaś na szczycie porośniętego akacjami pagórka rozłożyło się coś, co pełniło tu rolę dawnego europejskiego dworu. Dom był duży, murowany, miał ganek z drewnianymi kolumnami i kamienne schody. Nie kojarzył się z Afryką. Otaczający go murek, już z wszechobecnej wokół gliny, wycinał z półpustynnego Ogadenu enklawę rozbuchanego życia roślinnego. Rosły tu obok siebie drzewa cytrusowe, dynie, cebula, groch, palmy daktylowe i całe mnóstwo innych drzew, krzewów oraz warzyw, których jako zagorzały wróg prac na działce nie potrafiłem zidentyfikować. Większości zresztą nie udałoby się uprawiać nad Wisłą. Z całego tego bogactwa największe wrażenie zrobił na mnie spory zagon ziemniaków – nie miałem pojęcia, że potrafią przeżyć w Etiopii. Niektóre drzewa, chyba owocowe, też wyglądały znajomo, ale z braku owoców nie miałem pewności w tym względzie.
Źródło cudu, jaki się tu dokonał, stało obok i nazywało się wiatrak. Lekka stalowa konstrukcja wznosiła się na kilkanaście metrów, a długie ramiona nawet teraz, przy bezwietrznej na pozór pogodzie, obracały się leniwie, napędzając prądnicę.
Dom opasywał autentyczny trawnik, w dodatku sprawiający wrażenie wystrzyżonego, a nie wyskubanego przez kozy. Pomieszczenia gospodarcze, choć wzniesione z tanich lokalnych materiałów, dumnie połyskiwały blaszanymi wrotami i wywietrznikami, zabawnie kontrastującymi ze strzechą. Pomyślałem, że garbarnia musi przynosić niezłe dochody.
Dziewczyna pchnęła furtkę i wprowadziła osła do środka. Zerknąłem niepewnie na przechadzającego się po ogrodzie wysuszonego dziadka z jakąś archaiczną flintą, bez dwóch zdań stróża, ale albo był już zbyt zniedołężniały i nas nie zauważył, albo zostaliśmy uznani za uprawnionych do wejścia.
Wyzbyłem się wątpliwości, kiedy z budynku wypadła gromada pstrokato ubranych kobiet i półnagich dzieci, a panna Asmare znikła w tłumie witających ją domowników. Wszyscy próbowali mówić naraz, skutkiem czego gwar narastał i co ambitniejsi zaczynali krzyczeć. Wyjątek stanowiła gruba, czarno odziana baba o twarzy zakrytej kwefem – ta jazgotała gniewnie od początku. Dwie inne, identycznie ubrane, choć szczuplejsze towarzyszki awanturującej się jędzy nie miały szans dojść do głosu.