Powitanie, kłótnia czy cokolwiek to było, ciągnęłoby się pewnie w nieskończoność, na szczęście jednak zgiełk zwabił na werandę czarnoskórego mężczyznę w spodniach od tropikalnego garnituru, półbutach i koszuli noszonej zachodnią modą w spodniach. Miał około pięćdziesiątki, nosił srebrne okulary i cieszył się autorytetem, bo na jego widok całe towarzystwo natychmiast umilkło.
Panna Asmare wspięła się po schodkach i z nieco bladym uśmiechem cmoknęła go w policzek. Potem zaczęli rozmawiać i choć nie zrozumiałem ani słowa, stało się dla mnie jasne, że ta jedyna w całej gromadzie bosonoga kobieta jest kimś szczególnym, kto może zwracać się do gospodarza jak równy do równego.
– Mengesza – rzuciłem półgłosem – o czym oni mówią?
– On mówić: dziewczyna z dobry dom nie jeździć sama daleko i hańbić rodzina, mąż i wszystkie, a ona mówić: mieć lek dla krowy, wielbłąd i ludzie, teraz szanować wuj wszyscy dużo, dużo, nawet Sabah.
– Nawet co?
– Sabah. On jest kto, nie co. Ja nie znam na pewno, ale jest jeden ważny człowiek i on się też nazywa Sabah. Dużo stado, mnóstwo wielbłąd. Tu i Somalia. Może być on właśnie. Mister Asmare wołać, sir.
Gospodarz posłał mi przyjazny uśmiech i zaczął gestykulować, zapraszając do środka. Z potoku słów wyłowiłem „dyrektora” i jego nazwisko.
– Powiedz, że może mi mówić „doktorze” – poradziłem Mengeszy. – Bo mam trudne nazwisko. Aha, i przedstaw nas sobie z panną Asmare.
Zrobił zdziwioną minę, wyraźnie nie rozumiejąc końcówki, ale dziewczyna, która liznęła szkół i wielkiego świata, poszła za przykładem stryja i wyciągnęła dłoń w moją stronę. Czarna wiedźma zagulgotała. Naruszyliśmy granicę dobrych obyczajów, choć nie na tyle, by ona naruszyła ją w innym miejscu i obraziła gospodarza, wszczynając awanturę.
– Gabriela Asmare.
– Szczebielewicz – wymruczałem, ostrożnie ściskając jej długie palce. Nie były szorstkie, jak dłonie większości Afrykanek, i kończyły się paznokciami, które skrócono nożyczkami, a nie nożem czy przy pomocy zębów. – Eee… Jacek.
– Szsz… sczsss… – zasyczała z bezradnym, choć i rozbawionym uśmiechem. – Ejacek?
Myślałem o jej imieniu. Gabriela… Etiopczycy praktycznie nie używają europejskich imion. Z drugiej strony – rodzina Asmare wyraźnie należała do elity, a tacy ludzie łatwiej przejmują obce wzorce. Dziadek startował pewnie tak jak Mengesza, tyle że przy wojakach Mussoliniego. Stąd Gabriela, a nie na przykład Marie czy Jane. Włosi zabijali, ale i budzili respekt. Nie byłem pewien, jak jest tutaj, ale w niejednym kraju Czarnego Lądu białe imię bywa równie ważną przepustką do kariery, jak świadectwo dobrej szkoły. Bratanica dyrektora miała święte prawo nazywać się tak, jak się nazywa, nie znając przy tym ani jednego angielskiego słowa. Ale przeczucie, mówiące mi, że z tą dziewczyną nie wszystko jest tak, jak się na pozór wydaje, bardzo szybko znalazło potwierdzenie w pełnych dumy słowach jej wuja.
– Mister Asmare mówić – przetłumaczył Mengesza – że młoda dama bardzo mądra i nie być zadziwiony doktor jej tradycje, bo ona uczył i długo, długo mieszkał na Europie. W kraj Holland.
Próbowałem złowić spojrzenie Gabrieli, ale przekraczała już próg, a dyrektor brał mnie pod pachę i ciągnął w głąb domu, za pośrednictwem Mengeszy zachęcając do zaszczycenia go krótką rozmową przy kawie.
Zaprowadził mnie do reprezentacyjnej sali, urządzonej w stylu, który określiłbym jako euro-arabo-afrykański. Kominek, niski stół z pufami zamiast krzeseł, lamparcia skóra, mnóstwo ni to kotar, ni dywanów na ścianach, ozdobne kompozycje z tarcz, włóczni i zakrzywionych mieczy, bęben w kącie, biurko z lampą kreślarską – jedna wielka mieszanka, która architekta wnętrz przyprawiłaby o zawał, ale mnie się podobała. Usiedliśmy. Dziewczyna zawahała się; przez chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym on powiedział coś polubownym tonem, a ona pokiwała głową i wyniosła się za drzwi. Może i była bardzo mądrą dziewczyną, która długo mieszkała w Holandii, ale ten dom stał w bardzo afrykańskim zakątku Afryki i to liczyło się bardziej.
Córki, względnie służące dyrektora – a może i żony – przyniosły kawę z dodatkami, owoce, orzeszki, herbatniki i figi. Pan Asmare przeprosił za skromny poczęstunek i wyjaśnił, że kobiety dopiero gotują obiad. Ja z kolei przeprosiłem za najście i zapewniłem, że w najlepszych restauracjach Addis Abeby nie zetknąłem się z równie przyjemną atmosferą i takim bogactwem przekąsek, co tchnęło szczerością, jako że nie włóczyłem się po stołecznych knajpach.
Jakiś czas gawędziliśmy o wszystkim i o niczym: polityce, urokach Etiopii i suszy, fatalnie wpływającej na interesy. Strumień informacji sączył się przez dalekiego od ideału tłumacza w tempie tak powolnym, że mogliśmy wymieniać pierwsze uprzejmości do kolacji.
Dowiedziałem się, że ośrodek skupu skór i garbarnia, zbudowane przez komunistyczny rząd Mengistu Hajle Mariama, są dziełem nieżyjącego brata gospodarza, który był bardzo wielkim i szanowanym człowiekiem i którego na studia do Europy posłał jeszcze sam cesarz. Pan Asmare, dawniej – jeśli dobrze zrozumiałem – feudał, potem dyrektor, teraz, w nowym ustroju, stał się współwłaścicielem zakładu, którego większą część zatrzymało sobie państwo. Ale transport, energia i chemikalia są drogie i interes nie idzie bardzo dobrze.
Podziękowałem za opiekę nad rannym i zagadnąłem o nalot.
– Mister Asmare mówi: głupi pilot – wyjaśnił Mengesza. – Tu żaden wojsko, dobre miejsce, każdy pasterz, wszyscy móc przyjść, sprzedać skóra i dostać pieniądz, czy to Etiopczyk, czy Somalijczyk, obojętne. Zapal fabryka, wszystkie ludzie nieszczęśliwy. Mister Sabah duży przyjaciel dyrektor Asmare i krótko rodzina, każdy wie i żaden mudżahedin nie zrobi źle nikt w Kasali.
– Co znaczy: „krótko rodzina”? I kto to jest ten Sabah?
Twarz gospodarza rozjaśnił uśmiech satysfakcji.
– Sabah wielki wojownik, w Mogadiszu zabijać Amerykanin i drugi żołnierz. Walczyć w Afganistan i podobno Czeczenia. Teraz robi handel, ma dużo wielbłąd i ludzie z bronią. Wielki pan. Bardzo uczony, w Anglii i Koran u Afgańczyk. Mnóstwo ludzi mówi: teraz nie, ale później on może jest gubernator Ogaden. Ogaden etiopski… gubernator, somalijski… też gubernator. Może być, Ogaden sam sobie, jak Erytrea… jeszcze lepiej. Może prezydent Wolny Ogaden. To wielki człowiek. A teraz żeni panna Gabriela i to wielki zaszczyt.
Minęło kilka sekund, nim przypomniałem sobie o obowiązku okazania entuzjazmu. Wypadło zaledwie znośnie. Wielki wojownik zabijający amerykańskich żołnierzy podczas pamiętnej, zakończonej totalną klapą interwencji ONZ w Somalii jakoś nie pasował mi na męża delikatnej dziewczyny o sarnich oczach. Faceci strzelający zza węgła do kogoś, kto próbuje ratować od śmierci głodowej ich rodaków, nigdy nie cieszyli się moją sympatią. Problem leżał jednak gdzie indziej. Próbowałem nie przyznawać się przed samym sobą, ale wiedziałem, że nie lubię Sabaha nie za to, co zrobił, a za to, co zrobić zamierza.
Kompletny bezsens.
– Mister Asmare prosi doktor i inny dowódca UNIFE obejrzeć fabryka i zjeść kolacja. Uroczysty wieczór ten dzisiaj.
Wzmianka o innych dowódcach sprowadziła mnie na ziemię.
– Postaram się przyjść, ale teraz muszę wracać. Jestem żołnierzem, mam rozkazy. Może wyjedziemy z Kasali przed obiadem.
Pożegnaliśmy się i wyszliśmy. Zamykając za sobą furtkę, odwróciłem się i wtedy ją zobaczyłem.
Stała w oknie i przesłonięta siateczką gęstej moskitiery znów była, jak za pierwszym razem, pozbawionym twarzy cieniem. Pomyślałem, że gdyby nie zieleń sukni, nie wiedziałbym nawet, że to ona, ale czułem, że okłamuję samego siebie. Nie ruszała się, po prostu stała z dłońmi na parapecie i patrzyła. Nawet wtedy, gdy uniosłem rękę i bardzo lekko, prawie nie używając nadgarstka, pomachałem jej na pożegnanie.