– Agnieszka Wielogórska – powiedziała perkatonosa kobieta o szerokiej twarzy i brązowych oczach. – „Gazeta Wyborcza”. I trochę TVP.
Dłoń miała dopasowaną do reszty: krótką, szeroką i krzepką.
– Jacek Szczebielewicz – przytrzymałem spoconą rękę o sekundę dłużej, niż to było konieczne. – Wojsko Polskie. I trochę UNIFE.
Roześmiała się i od razu zrobiła się ładniejsza. Młodsza chyba nie: uśmiech pogłębia zmarszczki. Nie, żeby te jej jakoś kłuły w oczy, ale w naturze nie wyglądała na młodszą. Trzecia dekada życia ze wskazaniem na jej drugą połowę.
– Dobrze, że tylko trochę – powiedziała, ściągając przewieszony przez szyję aparat z obiektywem wielkości armatniej lufy. Strąciła przy okazji kapelusz, odsłaniając kudłatą głowę. Miałem okazję przekonać się, że mój telewizor nie zniekształca barw: włosy były takie jak na ekranie, ni to szare, ni rude.
– Nie bardzo rozumiem… – podałem jej zgubę.
– Niektórym te niebieskie czapki poopadały na oczy i uszy – wyjaśniła, siadając na wymontowanym z samochodu fotelu, opartym o bok tegoż samochodu. Niewielki, krótki i szeroki suzuki samuraj wyglądał na sfatygowanego, był oliwkowozielony i zakurzony, czyli do złudzenia przypominał swoją ubraną jak na safari, zmęczoną, spoconą i umorusaną użytkowniczkę. – Nic nie widzą, niczego nie słyszeli.
– Nawet rzecznik prasowy?
– Niech mnie pan nie rozśmiesza, i tak ledwo żyję. – Wyciągnęła nogi w ciężkich pionierkach. – Jak niby mam pytać o cokolwiek faceta, który siedzi tysiąc kilometrów stąd? Zresztą z nim przez szerokość własnego biurka ciężko się rozmawia. I pomyśleć, że to Brazylijczyk…
– Rozumiem – usiadłem obok niej. – Liczy pani na solidarność plemienną. I pewnie złą opinię, jaką cieszą się lekarze wojskowi.
– A cieszycie się?
– Niektórzy mówią, że nie jesteśmy prawdziwymi żołnierzami.
– To parszywcy… A jesteście?
– Nawąchałem się więcej prochu niż niejeden generał. Lekarz zabezpiecza strzelania, wie pani. A w czasie wojny też wyprawia na tamten świat więcej ludzi niż facet prowadzący tyralierę.
Jej uśmiech przygasł. Jakiś czas patrzyła na parę dwudziestolatków, siedzących przy kuchni. Do niedawna byli jej eskortą i dała im w kość, włócząc się między posterunkami. Cała trójka wróciła przed chwilą; Agnieszka Wielogórska przywitała się z biwakującymi nad stawem pasażerami sokoła i precyzyjnym manewrem dopadła mnie w pobliżu swego samochodu, z dala od ciekawskich uszu.
– Teraz pan nie zdążył – mruknęła.
– Teraz nie.
– Wiem: to kiepski moment – zastrzegła się – ale nie powiedziałby mi pan, panie Jacku, dlaczego ten chłopak musiał umrzeć?
– To ma być pytanie do lekarza?
– A czy ja mówię: „Panie doktorze”? Nie zauważył pan, że się spoufalam?
Umiała nagradzać uśmiechem moje żarty, sama też potrafiła mnie rozbawić. W naturze była sympatyczniejsza niż w oficjalnej, gazetowo-ekranowej wersji. Miała klasę.
– To zaszczyt dla skromnego łapiducha.
– Może pan dostąpić jeszcze większego – powiedziała, wachlując się kapeluszem. – Z ludźmi, którzy nie doznali trwałego skurczu języka, szybko przechodzę na ty. Nawet bez bruderszaftu.
– O mój Boże! A… nie da się z bruderszaftem?
Miała klasę, była kimś, nie porażała z miejsca urodą – z takimi kobietami, nawet jeśli, tak jak ona, nie noszą obrączki, łatwiej mi przychodzi swobodna rozmowa. Zero szans na coś więcej, język nie plącze się człowiekowi w nadziejach i wątpliwościach.
– Zaczynam wierzyć – błysnęła zębami – w to, co o panu mówią.
– Tu? – zdziwiłem się. – W Ogadenie?
– Major Morawski powiedział, że nawiązał pan już pierwszy udany romans z lokalną pięknością i powinnam na pana uważać.
– Zabiję go – posłałem mroczne spojrzenie w stronę stawu.
– Też dobry temat – zgodziła się. – Ale póki co… Niech pan puści choć trochę farby, błagam. Wie pan, ile kosztuje to safari? – zabębniła lakierowanym paznokciem o karoserię samuraja. – Redakcja dawno powiesiłaby mnie za jaja, gdyby nie płeć. Są źli i domagają się sensacji. A tu pachnie czymś ciekawym. Mam już cudowne tło: samotny patrol, ziemia niczyja, tajemnicze śmigłowce, tajemnicza katastrofa… Chwyta pan, prawda? No i nie mogę ruszyć z miejsca, bo Filipiak na każde pytanie odpowiada łypaniem oczu. Nic nie wiem.
– Nic to przesada – zaoponowałem. – Skądś się pani tu wzięła.
– Z rozpaczy się wzięłam. Pojechałam do Ferfer, bo nasi złapali facetów szmuglujących broń. Okazało się, że dwóch pastuchów kupiło okazyjnie dwa chińskie kałasze i używało do odpędzania hien. Mało mnie szlag nie trafił. Akurat trafił się Filipiak z tym transportem ziarna, więc… Temat taki sobie, ale z braku laku… Przyjechaliśmy tu, oddaliśmy przesyłkę i już myślałam, że zdechnę z nudy, kiedy zjawiły się te śmigłowce.
– I zwietrzyła pani sensację – dopowiedziałem. – Cóż, obawiam się, że żadnej Ameryki pani nie odkryje. Wiadomo, że Somalia wspiera ogadeńskich rebeliantów. Wiadomo, że ich lotnictwo nie tylko naruszało granicę, ale strzelało i rzucało bomby.
– Z awionetek. Zestrzelony śmigłowiec to nowość.
– No… chyba tak. Tyle że ja go nie widziałem.
– Jasne. I nie rozumie pan, czego właściwie chcę. Więc wyjaśniam: chcę wiedzieć, dlaczego wysyłają tu na gwałt maszynę z ekipą dochodzeniową, to po pierwsze. I po drugie: dlaczego supernowoczesny śmigłowiec szturmowy czai się pół nocy w krzakach i próbuje zmasakrować każdego, kto stara się zbliżyć do miejsca katastrofy. Jeśli to nie śmierdzi, to może pan iść po swoją walizeczkę i amputować mi nos.
Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Dziewczyny o dyskusyjnej urodzie nie ryzykują jej resztek ot tak, bez powodu.
– Zacznijmy od tego, że mieliśmy zabrać rannego.
– Który dawno nie żył, kiedy wylatywaliście.
– Tak mnie pani dusi, że zdradzę pewną tajemnicę: w wojsku bywa niezły bajzel. Podejrzewam, że po prostu sekretarka położyła Zarębie meldunek po niewłaściwej stronie biurka.
– On nie ma sekretarki.
– Ma – uśmiechnąłem się z wyższością. – To akurat wiem.
– Nie ma – zapewniła uśmiechając się o parę milimetrów szerzej ode mnie. – Tak się składa, że próbowałam pisać na ten temat.
– Jaki temat?
– Inny – przywołała mnie do porządku – Grajmy dalej. Pana serw. Doktor Szczebielewicz miał leczyć. A inni?
– Ekipa dochodzeniowa. Jeśli spada bojowa maszyna niewiadomego pochodzenia, posyła się kogoś, kto zbada szczątki.
– Dwóch ludzi? Tak szybko?
– Jak szybko, to tylko dwóch, bo o fachowców niełatwo.
– Szczupły zespół, nie uważa pan?
– To nie pasażerski odrzutowiec. Nie trzeba badać przyczyn, szukać winnych. Wystarczy ustalić, co spadło z nieba. Założę się, że wystarczyłby ten pani Filipiak.
– Filipiak nie jest mój. Za to ten Rosjanin jest pana.
– To Kazach – uściśliłem. – A… co pani ma przeciw Wołynowowi?
– Widziałam ten drugi śmigłowiec – uśmiechnęła się krzywo. – Ten który strzelał. Filipiak mówi, że to rosyjska maszyna.
– Porucznik Filipiak, Szósta Pancerna, Stargard – zasalutował do hełmu i od razu ściągnął go z ociekającej potem głowy.