Wilkołaki, niezwykle – ongiś rozpowszechnione, tak na Niżu Środkowoeuropejskim jak – w innych odmianach – na pozostałych kontynentach Starego Świata, wymarły, niejako na złość cywilizacji. Przyczyną była, trudno uwierzyć, wścieklizna. Kiedy szczepionka Pasteura położyła kres hegemonii wirusa wśród psów i ludzi, począł on gwałtownie szukać sobie ostoi w świecie dzikiej zwierzyny. Pierwsze objawy choroby wodowstrętowej wśród wilkołaków zanotowano w połowie XIX wieku. Przesądy rozpowszechnione wśród tych bestii uniemożliwiały poddawanie się szczepieniom (dogmat antyiniekcyjny był u nich równie silny jak zakaz transfuzji krwi wśród świadków Jehowy). Równocześnie świat wilkołaczy uległ z początkiem naszego wieku znamiennemu podziałowi, rozpadł się bowiem na dwie zwalczające się frakcje, z których jedna uważała, że wilkołaki należą do świata zwierzęcego, a druga, że jednak do ludzi, w związku z czym lansowała asymilację. Młode pokolenie wilkołaków, ulegając ciągotom człekomańskim, pilnie goliło lędźwie, zmieniało metryki, szukając zajęć w takich zawodach, jak policja, wymiar sprawiedliwości i wojskowość. Następstwa zmiany trybu życia były fatalne – nerwice, samobójstwa. Neowilkołaki, według ściśle utajnionych danych Pentagonu, miały największy udział wśród poległych w obu wojnach światowych. Ale już w latach sześćdziesiątych zaledwie dwóch wilkołaków brało udział w secesji Katangi. Ostatecznie zostały zaliczone do gatunku wymarłego.
Frakcja prozwierzęca wymarła jeszcze wcześniej. Ocalała pewna grupa mieszańców, potomków kolonistów, przybyłych do Nowego Świata w okresie wzmożonych prześladowań czarownic w wieku XVII. Stanowili oni rezultat krzyżówek z tubylczymi wilkołakami indiańskimi, bardzo ongiś rozpowszechnionymi. Jeszcze w naszych czasach odnotowano historię o Indiance przychodzącej w postaci kojota karmić swe dzieci, i oni jednak, tępieni nie gorzej od Siuksów i Apaczów, z czasem zniknęli lub ustąpili miejsca szarlatanom przywłaszczającym sobie miano wilkołaków i oddającym się kultom przybyłym z Czarnej Afryki, nie mającym jednak żadnego związku z Międzynarodowymi Służbami Dołu. George H. Sauter w swym monumentalnym dziele
Werwolfs and welfare State udowodnił nawet niemożliwość istnienia wilkołaków w szczytowym i wszelkich dalszych stadiach rozwiniętego kapitalizmu. Nie wykluczył jednak możliwości przetrwania bestii w krajach Trzeciego świata, co spotkało się z ostrą repliką akademika D.P. Zajcewa w pracy O niektórych aspektach tak zwanego wilkołactwa i jego rzekomych badaczach.
Jeszcze inne twierdzenia możemy znaleźć w pracy francuskiego antropologa Georgesa Laurigneau, który, poszukując śladów ostatnich wilkołaków w Ameryce Łacińskiej, opublikował esej w “Sources Cabalistiąues" pt. Pourąuoi khaki? W pracy swej udowodnił, że ostatnie z potworów przetrwały w rejonie Amazonki dzięki mimetyzmowi, tj. umiejętnemu dostosowaniu kolorystycznemu do podłoża. Tak więc dał odpowiedź, dlaczego wilkołaki są koloru khaki.
Według suplementu Who is who? ostatni wilkołak imieniem Kajtek miał przebywać w niewielkiej Republice Cortezji, do której wprawdzie od pewnego czasu turystyka była utrudniona – Meff sądził jednak, że umiejętność przenikania ścian może być użyteczna przy przekraczaniu granic.
Było wczesne popołudnie. Taksówka z rozgadanym kierowcą przewiozła Meffa do klubu myśliwskiego imienia Simona Bolivara, szyld jednak, jak plotka głosiła, był tylko przykrywką Kasyna Weteranów im. Horsta Wessela. Fawson, przedostawszy się jako sympatyk z wymyślonego naprędce stowarzyszenia Wielkich Włoch “Giovinezza", został przyjęty miło, uraczony cienkuszem udającym bawarskie piwo i firmowym kapelusikiem tyrolskim. Nie otrzymał jednak żadnych informacji. Barman twierdził, że nigdy nie słyszał nazwiska Frankenstein, a w ogóle ma słabą pamięć, usiłował natomiast dość niezdarnie wywiedzieć się, po co pan “Farkensohn" jest włoskiemu sympatykowi potrzebny.
Fawson rzucił od niechcenia “sześć razy sześć", ale uzyskawszy w odpowiedzi “trzydzieści sześć" pojął, że źle trafił.
Wyszedł na ulicę pełną tubylców, których kolorystyczna różnorodność, a zarazem nieprzystawalność do żadnej ze stereotypowych ras sprawiały wrażenie, jakby ktoś przed laty wrzucił całe tutejsze społeczeństwo do młynko – miksera sprzężonego z kalejdoskopem. Samych tubylek barwy czekoladowej naliczył z pięć odcieni.
Ciekawe, jakie byłyby w smaku? – pomyślał łakomie.
W zasadzie jego zasób pomysłów był na wyczerpaniu. Poszukiwanie w książkach adresowych czy telefonicznych mijało się z celem. Miał jedyną nadzieję, że kolejny list stryjaszka, który otworzy nazajutrz, rozstrzygnie, jak już uprzednio bywało, wszystkie problemy. Rozmyślając, nawet nie zauważył, że oddalił się od centrum i znalazł na przedmieściu, tym z gatunku uboższych, gdzie wzniesienia, zamiast pysznych willi, obsiadły szczelnie sadyby biedoty, zwane w jednych krajach “ranchitos", w innych “hacjendas". Zbudowane dosłownie jedne na drugich, z nie tynkowanej cegły i odpadów przemysłowych, przypominały mrowisko czy też porowaty silos kryjący bombę demograficzną. Późno dostrzegł też, jak otacza go coraz liczniejsza gromada dzieciaków przybywających nie wiadomo skąd i proponujących mu najrozmaitsze rzeczy, a to pamiątki, a to narkotyki, a to młodą i przystojną siostrę. Meff najpierw usiłował Ich spławić, później odpędzić, ale skutek był tylko taki, że wrzaskliwa grupa zbiła się wokół niego ciaśniej. Głupia sprawa. Co śmielsze pętaki poczęły skubać go za spodnie, a wyglądający z okolicznych domostw starsi najwyraźniej nie zamierzali interweniować. Fawson pomyślał o ogniu nieczystym. Niestety, spray został w walizce znajdującej się w przechowalni, żadne z zaklęć kabalistycznych nie przechodziło mu przez gardło, a lewitowania nie przećwiczył. Zamierzał już cisnąć w górę trochę banknotów, mając nadzieję, że rozluźni ten dziecięcy pierścień, kiedy z wyciem klaksonu i piskiem opon zahamowała odrapana mazda prowadzona przez młodego Metysa. Kilka słów, z których Meff rozpoznał jedynie “carramba", poskutkowało, f po chwili Fawson znajdował się już w szoferce.
– Seńor Dicwolo? – spytał krótko wybawca, a gdy otrzymał potwierdzenie, ruszył do przodu tak ostro, jakby ścigali go wszyscy diabli. Wóz pędził w stronę przeciwną do centrum i po kwadransie Fawson przestał cieszyć się z rozwoju sytuacji.
Kierowca mazdy okazał się chyba najbardziej małomównym człowiekiem Ameryki Południowej, wszelkie odżywki Meffa, zadawane w znanych i nieznanych językach, kwitował szczerzeniem zębów i krótkim – Si, si! Raz tylko, gdy coraz bardziej zdenerwowany Fawson rzucił pytająco:
– Amigo? Padła odpowiedź:
– Amigo, naturalmente.
Inne próby nawiązania dialogu, tak społecznego jak i za pieniądze, spełzły na niczym, tylko rysy Metysa z każdym przejechanym kilometrem robiły się mniej przyjazne. A jechali długo, coraz podlejszymi drogami w głąb dusznego i wilgotnego interioru. Wreszcie wóz zatrzymał się w miejscu, gdzie drogę przegradzała wezbrana rzeka bez mostu. Fawson chciał szarpnąć za klamkę, ale po pierwsze, klamki nie było, a po drugie, Metys wydał krótki dźwięk:
– No!
Kabura wypychająca koszulę i wielka maczeta znajdująca się po lewej stronie kierowcy skutecznie odradzały rozwiązania siłowe.
Meff pomyślał z goryczą, że nawet jak na początkującego szatana za bardzo daje się robić w konia, i znów pożałował decyzji stryja rzucającej go niczym ślepe kocię na szerokie wody metafizyki.
– Co mam robić? – powiedział wpół do siebie, a wpół w przestrzeń.
– Czekać! – padła odpowiedź po angielsku.
Czekał więc, wsłuchany w nieustające granie cykad, przypominające swym jednostajnym dźwiękiem jęk blachy na wietrze, owiany dziwnymi zapachami tropikalnej nocy i wyziewami z silnika.
Około drugiej nad ranem Meff miał już absolutną pewność, że nie nadaje się na mieszkańca Trzeciego Świata, którego życie upływa przeważnie na czekaniu, a to na towar, a to na kolejną zmianę rządu, a to na lepsze jutro, kiedy jednak spróbował się poruszyć, znów rozległo się zdecydowane:
– No!
Usiłował tłumaczyć konieczność wyjścia potrzebą fizjologiczną, ale Metys, nie unosząc nawet powiek, wskazał ręką na okno. Cóż za upokarzająca propozycja dla przedstawiciela cywilizacji postindustrialnej. Fawson (excusez le mot) odlał się, co jednak przyniosło mu niewielką ulgę. Kombinował nawet, czy nie spróbować przenikania. Niestety, siedzenie było z dermy, drzwi miały plastikową wykładzinę, a szyba też wyglądała nienaturalnie. Nie chciał ryzykować pokaleczenia. Mógł wprawdzie spróbować zahipnotyzować kierowcę, ale nie wiedział, jak to się robi. Wreszcie na krótko przysnął. Sen miał niedobry, duszny jak noc, ale nic z niego nie zapamiętał. Obudził go jakiś warkot, po chwili zidentyfikowany jako dźwięk helikoptera. Z wolna wychodził z półuśpienia, kiedy ostatecznie przywołało go do rzeczywistości szarpnięcie za ramię i podniesiony głos wołający coś w rodzaju:
– Alle raus! Schneller!
Otworzył oczy i osłupiał. Pochylał się nad nim kościotrup w mundurze, czy, mówiąc delikatniej, chudy jak śmierć starzec z dystynkcjami Sturmbahnfuhrera. Ubezpieczały go dwie postacie w hełmach, z wycelowanymi automatami, a obok rwał się do czynu olbrzymi owczarek alzacki.