Выбрать главу

Film produkcji DDR – przemknęło Meffowi. Ale to nie był film. Metys kopniakiem pomógł mu opuścić szoferkę, cios skórzaną rękawicą oficera wyprostował go i pchnął w kierunku ścieżki wiodącej w bok. Mijając żołnierzy stwierdził, że posiadali jedynie hełmy i przepaski biodrowe, reszta munduru, łącznie z baretkami, była werystycznym tatuażem na ciele.

– Szukałem Frankensteina, a tymczasem Frankenstein znalazł mnie… No, nieźle. Tylko po co ta inscenizacja? Czyżby starsi panowie w ten sposób bawili się na starość?

Nie uszli daleko. Na polance jakby wygryzionej w dywanie dżungli oczekiwało ich jeszcze dwóch krajowców z pochodniami oraz duży prostokątny otwór w ziemi. Kolejny żart?

Metys pchnął Meffa na skraj dołu tak, że ten z najwyższym trudem utrzymał równowagę. Dwaj tatuowani podnieśli automatyczne pistolety.

– Co to za żarty – zawołał Meff – szukam barona Frankensteina! Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych!

Nie słuchali go. Oficer wydał nieprzyjemnie brzmiącą komendę. Fawson próbował zapaść się pod ziemię, ale był zbyt zdenerwowany, by prawidłowo wymawiać zaklęcia.

Zaraz przekonam się, czy piekło istnieje naprawdę – przemknęło mu przez sparaliżowany strachem mózg. Dwie krótkie serie. Zagwizdały pociski, siatkując niemiłosiernie liany i pnącza.

Nawet mało boli – pomyślał Fawson.

Oficer zaklął. Niedojdy, chybić z paru metrów! Wyrwał z kabury spluwę, podbiegł do ofiary i wypalił prosto w pierś, nie zastanawiając się, że, uwzględniając kaliber, krew może pochlapać jego świeżo wyciągnięty z naftaliny mundur. Wypalił i zdębiał. Pocisk, zanim dotarł do koszuli pojmanego makaroniarza, gwałtownie skręcił w bok, muskając wilczura, który zwinął się ze skowytem.

– Mein Gott! – zdziwił się esesman z lamusa i już miał zamiar wydać rozkaz swym podkomendnym, aby zatłukli dziwnego cudzoziemca kolbami, gdy wyłoniło się nowe widmo, dotąd pozostające w cieniu akcji.

– Halt! – zakomenderowało krótko i żwawo podbiegło do niedoszłego denata.

– Sześć razy sześć – wymamrotał półprzytomnie Meff i osunął się do dołu.

– Sześćdziesiąt sześć! – zawołał ochoczo osobnik, którego poznaliśmy jako Carlosa, i wskoczył za nim. – Całe lata czekałem, aż Dół przypomni sobie o moim istnieniu. Jest jakaś interesująca robota?

Kolejny list stryjaszka bił wszelkie rekordy lakoniczności i próżno szukać by w nim było instrukcji bądź przegadanych informacji.

Tak trzymać!

Meff odczytał go półleżąc na żołnierskiej pryczy w pokoju gościnnym daczy Frankensteina, urządzonym w stylu późnego Verdun lub wczesnego Stalingradu. Żyrandol z łusek haubicowych, posadzka z płyt pancernych, okienka od U – boota, a zamiast boazerii okopowe szalunki, tyle że ze szczególnie rzadkich gatunków drewna pociągniętych politurą.

– Jak się czujemy, mistrzu? – dopytywał się zafrasowany gospodarz z nieodłączną szklaneczką “Smirnoff – vodki" – proszę wybaczyć, ale wzięliśmy was za jednego ze szpicli którejś z tych parszywych komisji do badania rzekomych zbrodni… A Martin nawet uważał, że możecie być agentem wywiadu izraelskiego. Przepraszam! Od porwania Eichmanna niektórzy mają po prostu obsesję. No, ale… – nalał kieliszek Fawsonowi – prosił, Herr Diavolo!

– Prosit, Herr Frankenstein.

– Nie miałem pojęcia, że Centrala przypomni sobie o mnie na stare lata. Nawiasem mówiąc, to skierowanie mnie, potomka jednego z najstarszych rodów, do służby u tego austriackiego parweniusza było pomysłem nie najlepszym. W przeddzień Nocy Długich Noży osobiście usiłowałem dodzwonić się do Lucypera, żeby przekonać go, iż nic dobrego dla nas z tego nie wyniknie. To byli szaleńcy, a nie, jak my, uczciwi, ciężko pracujący funkcjonariusze Zła. Nieprawdaż!? – Nie czekał jednak na odpowiedź, tylko ciągnął dalej. – Nie przeczę, miewali czasem dobre pomysły, ale to doktrynerstwo, brak umiaru, a wreszcie nieumiejętność przegranej! No i koszmarne zarozumialstwo. Czy pan wie, że ten malarz pokojowy, aczkolwiek z początku chętny do korzystania z naszych usług, później zaczął ignorować wskazówki łączników, a na koniec przestał nawet wierzyć w Piekło! Horrendalne! No, ale my tu gadu – gadu, a pan Plenipotent nic ciepłego jeszcze nie miał w ustach.

Jak na zamówienie otworzyły się drzwi i wszedł Murzyn Miguel. Podsunął do pryczy Fawsona stolik umocowany na lawecie, nakrył go serwetą ze spadochronu, przepięknie mereżkowaną seriami z broni automatycznej. Spod srebrzystej czaszy hełmu wydobył talerz dymiącego mięsiwa o mdło – słodkim aromacie.

– Co to za specjał? – zainteresował się Fawson.

– Małpina, ale smakuje jak ludzkie – pochwalił baron. – Sam nie jem, ale trzeba dogadzać smakoszom.

Meff poczuł, jak mały języczek, wiszący zazwyczaj nad przełykiem, uciekł z obrzydzeniem gdzieś w trąbkę Eustachiusza. Nie skrzywił się nawet, żeby nie urazić gospodarza, tylko nabrał sobie kopiastą porcję sałatki.

– Widać znawcę – ucieszył się gospodarz – kraby – trupojady na tę sałatkę sprowadzam z najelitarniejszych plaż Brazylii. Na deser proponowałbym jaja kolibra i pająka ptasznika na dziko.

Nie wiadomo, jakby znakomity specjalista od reklamy przeżył tę biesiadę, gdyby nie fakt, że rozgadany gospodarz całkowicie nie zwracał uwagi, czy pokarm znika w ustach czy w kieszeniach gościa. Roztaczał przed nim freski swoich dawniejszych przeżyć, stebnując je narzekaniami na temat jednostajnej egzystencji tu, w Ameryce Południowej, gdzie tubylcy, zamiast słuchać Wagnera, tańczą na ulicach samby i karioki. Co pewien czas dopytywał usilnie o swe zadania w obecnej akcji. Co jest jej celem i jaki będzie jego udział? Osobiście może iść na pierwszą linię, choć, prawdę powiedziawszy, jest znacznie lepszym fachowcem od zaplecza.

Meff jednak nie puścił pary – zresztą, jak wiemy, własny zbiornik był pusty. Baron dowie się wszystkiego we właściwym czasie. Sprawa jest niezwykłej wagi, najdalej za parę dni umówiony znak, który przekażą publikatory całego świata, oznaczy termin nawiązania kontaktu. Tu przez chwilę recytował precyzyjne szczegóły. Zbliżając się do końca posiłku, odebrał regulaminową przysięgę wierności, popił mętną cieczą, której pochodzenia wolał nie dociekać, po czym zadał pytanie, czy Organizacja ma jakieś wpływy w Republice Cortezji.

Na moment zapadła cisza.

– Zamierzasz, mein lieber Herr, udać się do Cortezji? – wykrztusił Frankenstein.

– Muszę. A dlaczego pan robi taką dziwną minę?

– Cortezja, mein lieber Herr, to miejsce, w którym nawet diabeł musi czuć się niewyraźnie!

VII.

Z lotu ptaka, jeśli jakikolwiek ptak odważyłby się naruszyć przestrzeń powietrzną Cortezji, republika przypomina trapez, stąd nazwa nadana w XVII wieku przez francuskiego pirata Paula Ledontiera – Saint Trapeze, utrzymywana na niektórych mapach przez konserwatywnych geografów. Z jednej strony oblewa ją morze pełne raf, z drugiej oszańcowuje niebotyczny łańcuch wulkanów z Górą św. Trójcy, przechrzczoną w późniejszych czasach na szczyt Corteza, z pozostałych dwóch stron ciągną się mokradła i jeziora. Od nich przyległe prowincje wzięły nazwę Mosąuitos i Aligatores. Wystarczy więc być średnio rozwiniętym studentem geopolityki, aby pojąć, że jest to teren trudno dostępny, tym bardziej że silna własna flota powietrzna i sytuacja międzynarodowa zabezpieczają go od interwencji z góry.

Jedyny właz do tego kraiku – bunkra stanowi zatoka, nazwana przez samego Kolumba Dios Gracias, co było nie tyle wyrazem podzięki wobec Najwyższego, ile raczej wykrzyknikiem zdumienia, że w tak niebezpiecznych okolicach może pojawić się coś równie spokojnego i malowniczego.

Nad tą szmaragdową zatoką rozpościera się Punta Libertad, ongiś Cuidad Mortes, zwane nie tyle perłą, co tygrysim oczkiem mórz południowych. Wspomniany Krzysztof

Kolumb odkrył nieszczęsny skrawek lądu pierwszego kwietnia w jednej ze swych późniejszych podróży i zamierzał nawet nadać mu nazwę Prima Aprilis, ale już pierwsze kontakty z wojowniczymi tubylcami odwiodły go od tego zamiaru. Część załogi pozostawiona w Cuidad Mortes została, zanim doszło do następnej wizyty Hiszpanów, wybita w pień i zjedzona. Zresztą, zważywszy na gęste urafienie wybrzeża, podobne przygody zdarzały się rozmaitym rozbitkom systematycznie przez dwa następne stulecia. Teren nie zawierał złota, nie wabił więc ani konkwistadorów, ani poszukiwaczy przygód. Sporadycznie odwiedzali go korsarze, piraci, bukanierzy i flibustierzy. Sir Francis Drakę stoczył u ujścia zatoki Dios Gracias walkę z trzema hiszpańskimi galeonami, a Morgan sprzedał nawet hiszpańską księżniczkę miejscowemu kacykowi, który prawdopodobnie ze względu na brak opisu obsługi zjadł ją natychmiast, zamiast czerpać inne korzyści. Tu dodajmy, że według statystyk ojców jezuitów i dominikanów w ilości zjadanych misjonarzy Trapezja biła wszelkie rekordy, wyprzedzając Melanezję i Czarną Afrykę. W kręgach Spiżowej Bramy krążył nawet dowcip, że kapłan udający się głosić Słowo Boże do nieszczęsnej kramy winien przed wyjazdem posolić się i popieprzyć, żeby zaoszczędzić czasu miejscowym kucharzom. Aliści w połowie XVIII wieku ktoś z biurokratów Wicekrólestwa Nowej Hiszpanii przypomniał sobie o mokradłach Trapezji. Rozpoczynał się wielki popyt na trzcinę cukrową.