Muszkiety Alonsa de Ybaldia i hakownice zakotwiczonych u brzegów Bahia Dios Gracias “Santa Clary" i “Santa Teresy" wybiły z głowy tubylcom wszelkie myśli o samodzielności. Samych tubylców wyeliminowano w ciągu następnego ćwierćwiecza, sprowadzając w ich miejsce “hebanową" siłę roboczą. Mokradła zmieniły się w plantacje, na tarasach dawnych świątyń wzniesiono późnobarokowe kościoły.
Z braku czasu nie zajmujemy się historią dziewiętnastego i pierwszej połowy dwudziestego wieku. Po pozbyciu się Hiszpanów w trakcie ogólnoamerykańskiej rewolucji i fiasku koncepcji federacyjnych państewko przeżyło sześćdziesiąt siedem zamachów stanu i sześćdziesięciu ośmiu prezydentów (sześćdziesiąty ósmy zmarł o własnych siłach tylko dlatego, że zawał serca powalił go podczas ceremonii zaprzysiężenia, zanim jakikolwiek zamachowiec zdołał zorientować się w istnieniu nowego celu do strzelania). Z biegiem czasu zamachy bywały coraz bardziej dramatyczne, zwłaszcza gdy zaczęto w Trapezji eksploatować kauczuk, odkryto boksyty, srebro i ropę naftową.
W latach trzydziestych do przemożnego wpływu doszła rodzina Conzalesów, bogatych plantatorów – z południa. Ale i ta dynastia nie przyniosła upragnionego pokoju w kraju, gdzie śmierć ze starości nie zdarzała się prawie nigdy, a ofiary egzekucji walczyły o pierwsze miejsce w wykazie zgonów z poległymi w bratobójczych starciach. Trzech kolejnych prezydentów, z których pierwszy, Alonso, był nacjonalistą – obaliła go zresztą Gwardia Narodowa, drugi, Mario – faszystą, co mu nie przeszkodziło w 1945 r. wypowiedzieć wojnę państwom Osi, trzeci, Pedro – konserwatywnym liberałem (zakazał tortur i publicznych egzekucji garotą, zadowalając się wieszaniem delikwenta tylko w asyście najbliższej rodziny), panowało w sumie dwadzieścia lat. Niektórzy Trapezjańczycy uznawali taką ciągłość za wydarzenie niepojęte, równe chyba tylko powtórnemu przyjściu Pierzastego Węża.
Pedro z całej familii był na j bystrzejszy, skończył nawet elitarną szkołę zawodowych podoficerów w pobliskiej Etanii, republice dominującej w tej okolicy. Panowanie, bo trudno inaczej nazywać rządy Pedra Gonzalesa, niewątpliwie najmocniej uwypukliło syndrom Trapezji. Pedro wstąpił na prezydenturę po osobistym zasztyletowaniu brata i rozstrzelaniu całej Tajnej Rady, z wyjątkiem ministra policji, współautora spisku, który zginął dopiero po roku, już jako wiceprezydent, w katastrofie sportowej awionetki. Gonzales, zdając sobie sprawę z niecałkowitej legalności swej władzy, pragnął zachować wszelkie pozory demokracji. Sprowadził etańskich doradców, otworzył uniwersytet, zakazał karania śmiercią za jazdę na gapę w tramwaju, powołał trzy partie: Liberalno – Konserwatywną, Zachowawczo – Socjalną i Demokratyczno – Totalną. Wszystkich trzech był honorowym przewodniczącym. Zorganizował nawet wybory, które po podliczeniu wyników wygrał w stu osiemdziesięciu i dwóch dziesiątych procenta.
Rezultaty tych odważnych posunięć nie dały na siebie długo czekać. Ludziom, przyzwyczajonym dotąd, że usta wolno tylko otwierać u dentysty, zaczęło przewracać się w głowach. Pierwszym buntownikiem został poeta Montinez, syn handlarki dewocjonaliami i funkcjonariusza policji, który zgwałcił ją podczas przesłuchania mającego wyjaśnić, dlaczego Jezus Chrystus na obrazkach przez nią sprzedawanych ma wygląd typowo antypaństwowy? Montinez należał do tych nielicznych, którym umożliwiono trzymiesięczne studia za granicą. Odpłacił się jednak swoim dobroczyńcom czarną niewdzięcznością. Nie tylko odmówił napisania cyklu sonetów: “Gdy myślę o naszym Prawodawcy", ale nabazgrał i wygłosił publicznie (w gronie rodzinnym, lecz jednak!) paszkwil pt. “Trzy sztachy wolnością", opiewający uroki Paryża, Londynu i Rzymu, które odwiedził w ramach stypendium. Jeszcze tej nocy trzy donosy (słuchaczy zaimprowizowanego wieczoru autorskiego było czterech, ale wuj Jorge nie umiał pisać) znalazły się na biurku komendanta dzielnicowego. Aluzja była czytelna jak list pod światło. Montineza aresztowano. Ale zamiast rozstrzelać, poćwiartować lub choćby w ramach nadzwyczajnego złagodzenia kary osadzić dożywotnio w kamieniołomach im. św. Józefa Robotnika, z niepojętego kaprysu el Presidente dano mu paszport, czółno i polecono spływać.
Przykład okazał się zaraźliwy. Z dnia na dzień poczęli objawiać się młodzi poeci, plastycy, ba, inżynierowie wygłaszający opinie, delikatnie mówiąc, anarchistyczne w nadziei, że i ich spotka wymarzona kara banicji.
Conzales zorientował się w swej gafie dopiero, kiedy zaczęło brakować czółen. Spuścił niezwłocznie z łańcucha trzech wiceministrów policji i krew znów.popłynęła ściekami w modrą toń zatoki Dios Gracias. Wybito znaczną część młodej inteligencji, rozjechano walcami drogowymi demonstracje rozparzonych studentów Uniwersytetu im. Prawodawcy i wszystko wskazywało, że zapanuje wreszcie ład, porządek, spokój, kiedy ozwała się opinia publiczna ościennej Etanii.
“Komu udzielamy pomocy i pożyczek?!" – gdakały wielkonakładowe dzienniki. Spalono konsulat Trapezji, obrzucono jajami jego zespół folklorystyczny przebywający na tournee (zresztą z zespołu powrócili do kraju tylko dyrygent i szofer), usiłowano nawet wygwizdać ambasadora Republiki w Narodach Zjednoczonych.
Zagrożony wstrzymaniem kredytów Gonzales odwołał trzech wiceministrów, powołał nowy rząd, w którym był nawet jeden profesor (łaciny), a Montinezowi przyznał nagrodę państwową. Poeta wolał się po nią nie fatygować. Zresztą w dwa lata później znaleziono go z pierzastą strzałą w plecach we własnej willi w Beverley Hills. Zakazano również aresztowań za odmowę słuchania rządowego radia, zezwolono robotnikom po.przepracowaniu dwudziestu lat na dowolną zmianę miejsca zatrudnienia, zmniejszono chłopom dziesięcinę z dziewięćdziesięciu na osiemdziesiąt procent i zezwolono nawet na urządzanie pogrzebów ofiarom represji.
Odtąd co parę lat dochodziło do paroksyzmów terroru, wytłumianego później oliwą liberalizacji. Wiemy jednak dobrze, dokąd prowadzi taka niekonsekwencja. Pedra Gonzalesa zadusiła własnymi udami jego ostatnia kochanka, jak się okazało, będąca na żołdzie emigracyjnych wichrzycieli. Krótkie bezkrólewie, w czasie którego armia zajęła pałac prezydencki i lotnisko, a policja i Gwardia Narodowa bank i port, zakończyło się dzięki mediacji ambasadora Etanii kompromisem. Nowym prezydentem został Esteban Amarillo, ów nieszczęsny profesor łaciny, nawet przez najbliższych przezywany “Pierdołą". Zaproponował on powolne przejście do demokracji, tzn. wybory za dziesięć lat i paszporty dla wszystkich za lat dwadzieścia. Nie zdążył.
W dniu, w którym umarł ostatni i Gonzalesów, nauczyciel wychowania fizycznego z prowincji Aligatores, Juan Bandollero y Fuego, skończył opracowywać krótką broszurę zatytułowaną “Podstawy cortezjanizmu". Bandollera nie cechował przesadny intelektualizm, miał jednak zmysł praktyczny, od najmłodszych lat umiał przemawiać, a gdy zaszła potrzeba, bić w ryj swoich antagonistów.
Podstawowa teza jego pracy brzmiała:
“Hernan Cortez okazał się wybawicielem narodów amerykańskich spod jarzma Montezumów, przynosząc postęp, oświatę i Świętą Wiarę. W istocie był on nowym, prawdziwym wcieleniem Pierzastego Węża. Potrzeba zatem nowego Corteza, który obali nowoczesnych Montezumów, z ich krwawymi ofiarami i niesprawiedliwością. Lud zjednoczy w jeden organ, potrafi nim tak machnąć, że opadną ciemięzcy, a nastanie królestwo wszelkiej pomyślności, natchnienie dla kontynentu".
W elaboracie Bandollera sporo było mistyki liczb, zadziwiającego pomieszania dorobku pitagorejskiego z kabalistyką Majów, a wszystko było wystarczająco mętne, niejasne, aby nie zostać poddane merytorycznej krytyce. Nauczyciel wuefu czerpał hojnie z tradycji, od Tolteków po jezuickie państwo w Paragwaju, proponując niezwykły koktajl teokracji i populizmu.
Ponieważ intronizacja Amarilla zbiegła się z kolejną falą liberalizmu, broszura nauczyciela ukazała się bez większych trudności. Nie potraktowano jej zresztą poważnie. Tak w kraju, jak na emigracji nabijano się z teorii, w której do jednego wora wsypano postęp i inkwizycję, Boga Deszczu i Jezusa Chrystusa, a stan Kapłanów Twórczego Synkretyzmu ogłoszono klasą wiodącą.
A przecież zawsze znajdzie się dość licealistów i studentów, fantastów i zapaleńców, którzy nawet z chaotycznej magmy potrafią wybrać coś dla siebie, zwłaszcza gdy stawką ma być ZMIANA. A w dzielnicach biedoty hasła: “Precz z Montezumami!" też zyskiwały pewne zrozumienie, tym bardziej że mało kto wiedział dokładnie, kim są Montezumowie. A ponieważ niekonsekwentna władza nie wywoływała już ani bojaźni, ani sympatii, poczęły się tworzyć gminy kortezjańskie wśród tkaczy i rybaków, wyrobników i pracowników plantacyjnych, z samozwańczymi kapłanami i mroczną obrzędowością.