Którejś czerwcowej nocy grupa zapalonych spiskowców na czele z Juanem Bandollero próbowała zawładnąć nawet okrętem flagowym “San Sebastian", stojącym vis – a – vis pałacu prezydenckiego. Ale kilkunastu żołnierzy piechoty morskiej uporało się z garstką spiskowców, a Bandollero salwował się ucieczką wpław w stronę latarni morskiej. (Dziś szlak corocznego maratonu pływackiego im. Arcykapłana). Wydano nakaz aresztowania nauczyciela. On jednak, korzystając z rozwiniętej korupcji, przekupił porucznika straży portowej i ten osobiście wywiózł go za granicę.
Zapewne nikt nigdy by o nim nie usłyszał, gdyby nie postępowanie prezydenta Amarillo. Biedaczek naczytał się tyle Cicerona i braci Grakchów, że dzieło reform postanowił potraktować poważnie. Zezwolił na powstawanie niezależnych organizacji, przebąkiwał o nacjonalizacji niektórych gałęzi przemysłu, o obdzieleniu peonów ziemią… Co gorsza, Etania, dotąd przychylna twardszym rządom, patrzyła na poczynania prezydenta z zadziwiającą tolerancją.
W pewien lutowy wieczór w willi Mariny Conzales spotkało się kilku latyfundystów, przemysłowców i emerytowanych dowódców. Rej wodziła sama wdowa. Nie trzeba było referować sytuacji, wszyscy wiedzieli, że jest niewesoła. Co gorsza, “Pierdoła" – Amarillo po ostatnich nominacjach miał poparcie większości korpusu oficerskiego i policji. Ba, zalegalizowane organizacje opozycyjne z ruchem im. Mantineza na czele popierały go i gotowe były samoograniczać się w żądaniach, aby nie prowokować reakcji. Co robić? Ryzykować przewrót samymi tylko siłami marynarki? A jeśli się nie uda?
– Jest jeden sposób – powiedziała donna Marina – trzeba skompromitować tego sklerotyka.
– Ale jak? – ozwał się “król orzeszków ziemnych" – przecież to dupa, nie prezydent. Nie pije, nie kradnie, nawet własnej żony nie używa…
– Trzeba zmusić go do działań niepopularnych, żeby odciął się od reform, skompromitował w oczach Etanii, a wtedy wystarczy mały pstryczek i sam padnie…
– Łatwo mówić – żachnął się admirał Ouesada – czy wiecie, że on w ogóle zamyśla o zniesieniu kary śmierci?
– Trzeba go więc zmusić – uśmiechnęła się donna Marina i wyciągnęła z szuflady zdjęcie formatu legitymacyjnego – wiecie, kto to jest?
– Chyba ten psychopata, “Nowy Cortez" – zaśmiał się arcyksiążę boksytów. – Nikt go nie traktuje poważnie, klepie obecnie biedę gdzieś w Europie.
– A gdyby tak mały zastrzyk pieniędzy? Parę statków i jakieś lądowanko na Nizinie Aligatorów, małe ruchawki w miastach… – szepnęła wdowa po el Presidente.
– Pani jest naszą Joanną d'Arc – powiedział admirał całując rękę tłustej Kreolki.
Jedenaście miesięcy później oddziałek liczący stu dwudziestu trzech ludzi i tyleż koni, pod wodzą Nowego Corteza, wylądował na Cyplu Żółwia. Po krótkim marszu dołączyła doń gmina cortezjańska z bagien.
W garnizonie Tortugas odbywały się akurat imieniny komendanta. Placówka została zajęta bez wystrzału. W całym kraju objawiły się zaplanowane niepokoje. Niestety, Amarillo znów sprawił zawód. Zamiast ruszyć pełną siłą na buntowników, wdał się w idiotyczne rokowania. Samemu Bandollerowi zaproponowano do wyboru fotel senatora lub Ministerstwo Oświaty.
Przerażeni spiskowcy donny Mariny postanowili nie czekać. Piechota morska zeszła na świętujące rozejm miasto. i nastąpiła słynna “Noc Maczety". Mówią, że Amarillo, widząc bezmiar okrucieństw, nie wytrzymał nerwowo i wyskoczył z tarasu swej rezydencji. Wersji tej przeczyłoby siedemnaście kuł wydobytych później z ciała prezydenta.
Wieści o wydarzeniach w stolicy przeniosły się na prowincję. Nagłe załamanie nadziei na zmianę podziałało jak zapalnik. Kraj stanął w ogniu. Bandollero, ponoć przerażony i zaszokowany własnymi sukcesami, ruszył na południe, a kraj otwierał się przed nim jak kurtyzana na widok kochanka. Jego armia rosła.
Umiejętności pragmatyczne nakazywały mu nie tworzyć jednego pospolitego ruszenia, obok armii masowej ciułał, najchętniej z ludzi “z hakami", z eks – policjantów, kryminalistów i banitów, żandarmerię Świętej Wiary.
W dwa tygodnie stanął pod Cuidad Mortes (tydzień potem zmieniono nazwę stolicy na Punta Libertad). Oddziały morskie kapitulowały jeden po drugim, a publiczne egzekucje wyzwalały w społeczeństwie uczucia zasłużonej satysfakcji.
Wahających się szybko przekonywali kapłani lub żandarmi. Donna Marina i jej klika umknęli razem z etanijskimi doradcami. Zresztą parę potężnych monopoli prawie nazajutrz wpadło na pomysł, że interesy można robić nawet z Arcykapłanami. Ukuto wówczas slogan: “Lepsza prężna teokracja niż zmurszała demokracja". Kiedy po dwóch dniach walk skapitulował ostatni punkt oporu – lotnisko – zamknął się cały etap historii. Od tego dnia żadna nie kontrolowana informacja nie opuściła już szczęśliwej i błogosławionej przez Opatrzność – jak zapewniały informatory – Pobożnej Republiki Cortezji, prowadzonej przez nieustraszonego nauczyciela wuefu, Ojca Narodu,
Wujka Ojczyzny i Teścia… (dajmy spokój z pokrewieństwami!).
Dzień po dniu czas mierzyły dzwony na wieżach świątyń, w których Duch Święty miał postać Ouecalcoatla, dzień po dniu pracowicie krzątały się wsie i miasta zorganizowane w Święte Gminy Wspólnej Posługi.
Hasło: “Praca – modlitwa – ofiara" – wyznaczało sens egzystencji, szczegółami zajmowały się inne służby.
Albowiem Nowy Cortez realizował Zmianę przez Syntezę.
“Pożerając Serca Montezumów, wzięliśmy ich w siebie".
“Przyszłość to Przeszłość Dziś".
“Jedna myśl, jedna wiara, jeden Cortez".
“Tęp skorpiony jak heretyków".
“Z wiarą i dyscypliną – Cortezjańczycy nie zginą!"
Do takiego to pięknego zakątka miał udać się Agent Piekielny, Matteo Diavolo vel Meff Fawson, w poszukiwaniu ostatniego wilkołaka.
VIII.
Był jeden pewny sposób dotarcia do Cortezji. Tak przynajmniej twierdził baron Frankenstein. Szatan dyżurny postanowił skorzystać z jego rady. Jeszcze tego samego popołudnia, nie ryzykując powtórnego posiłku w towarzystwie gościnnego kombatanta, wrócił do stolicy. Tam skierował swe krokj do ambasady Republiki Cortezji. Szary gmach otaczały wprawdzie trzy linie zasieków z drutu kolczastego, mur i fosa, ale dzięki rekomendacji (Organizacja miała swe wpływy również w kołach konsularnych) signore Diavolo już o szesnastej piętnaście ściskał dłoń w skórkowej rękawiczce, należącą do ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego Republiki.
Przedstawił się jako boss przemysłu sardynkowego, zainteresowany rozwojem narodowym sardynkarstwa na wodach Bahia Dios Gracias, który gotów jest nieomal bezinteresownie udzielić kredytów i rozwiniętej technologii, kontentując się skromnymi udziałami w dalekiej przyszłości. Meff wiedział wprawdzie, że w wodach zatoki okolonej przez osady żarłocznych tubylców nie ma już żadnych sardynek ani nawet meduz, miał jednak nadzieję, że ambasador nie orientuje się w tej materii. Jakoż nie omylił się. Twarz dyplomaty pojaśniała jak księżyc wychodzący z zaćmienia, a ramiona rozwarły się. Towarzyszył temu okrzyk:
– Przyjacielu!
Dalszą część rozmowy wypełniły szczegółowe ustalenia. Don Diavolo utrzymywał, że do zrealizowania umowy konieczna jest jego natychmiastowa wizyta w Punta Libertad, co początkowo ambasador uznał za niemożliwe. Normalny tryb przyznawania wiz w uzasadnionych wypadkach trwał pól roku i, nawiasem mówiąc, rzadko kończył się sukcesem. Pod naporem argumentacji przemysłowca dyplomata zmiękł nieco, zaczął wspominać o dwóch tygodniach, a gdy dowiedział się, że trawlery dostarczane przez trust “Sardine Corporation Lmt." będą miały wyposażenie pozwalające w ciągu kwadransa zmieniać je w trałowce i stawiacze min, stopniał jak sopel w wiosennym słońcu i poszedł porozumieć się z rządem. Trwało to długo i Fawson zdążył obejrzeć wszystkie obrazki przedstawiające uroki Cortezji. Jeśli landszafty choć w połowie odpowiadały rzeczywistości, ogród nad Eufratem i Tygrysem, skąd wypędzono ongiś pierwszych rodziców, w porównaniu z ojczyzną Arcykapłana musiał wyglądać jak zapuszczony ogródek jordanowski.
Wrócił ambasador. Przekazał gratulacje. Rozmawiał z samym Bandollerem, który okazał się wielbicielem sardynek i trałowców. Wyjeżdżać można natychmiast, o ile dostojny gość podpisze zobowiązanie dotyczące przestrzegania regulaminów obowiązujących w Republice (chodzi o stosowanie się do poleceń gospodarzy, niedrażnienie funkcjonariuszy i niekarmienie obywateli), nie będzie niczego wwoził lub wywoził i wyrzeknie się jakichkolwiek pretensji. Meff podpisał. Następnego ranka był w drodze.
Samolot kursujący na linii Caracas – Punta Libertad przypominał egzemplarz skradziony z Muzeum Techniki. Nawet dla laika musiał wyglądać na nieznacznie przemeblowany bombowiec z drugiej wojny światowej. Fawson odczuwał niejasną obawę, czy nagle nie rozsunie się podłoga, a on sam nie wyleci w charakterze bomby. Szczęściem podłoga raczej mogłaby się rozpaść niż rozsunąć. W kabinie było pustawo. Zażywny Włoch, jakiś chudy i blady dyplomata wracający z placówki, ze zbolałą miną konia skierowanego do rzeźni, zakonnica o ruchach karateki i staruszek emeryt stanowili pełny skład podróżnych. Poza nimi była jeszcze wiekowa stewardesa. Wyglądając przez okienka Meff mógł obserwować ocean ze sporadycznymi patyczkami zbiornikowców i nieregularnymi płachetkami wyspy. Później dostrzegł większe kawałki lądu. Naraz zrobiło się ciemno. Na iluminatory nasunęły się światłoszczelne płyty, a samolot począł obniżać lot. Czyżby zamierzał zanurkować w morze?