Выбрать главу

Lucille, kochanka cierpliwa i wyrozumiała, usiłowała to przezwyciężyć. Znienawidził ją za to. Coraz więcej czasu spędzał sam w łazience z kilkoma “świerszczykami". Gardził sobą, ale nie miał wyjścia.

Pierwszej nocy, zanim lepiej poznał obyczaje swych ciemnoskórych strażników, usiłował podglądać i podsłuchiwać. Ba, kiedy dziurka od klucza została zalepiona jakimś paskudztwem, a kiedy z małżowiną przylepioną do ściany Lesort łowił jęki i chichoty, z przeciwnej strony, z tapety, wyłoniła się kosmata łapa, która chwyciła aktora karcąco za ucho. i rozległ się cichy, na wpół pieszczotliwy głosik:

– Ti, ti, ti.

Z kobiet bywających u trójki kolorowych poznał lepiej jedną. Zwaliste babsko, nazywane przez kumpli Betą, które jednego razu, najwyraźniej zdenerwowane okupowaniem toalety przy ich pokoju, wtargnęło do apartamentu Andre i nie przejmując się młodym mężczyzną, załatwiło się do zlewu. Lesortowi udało się wówczas obejrzeć część pokoju sąsiadów, ale i to krótkie spojrzenie przypominało kadr z upiornego snu. Kompletnie goły Ali, o nadnaturalnie owłosionych kończynach i lędźwiach, siedział w pozycji notredamskiej maszkary na krawędzi szafy, Li, w pozycji lotosu, unosił się pięćdziesiąt centymetrów nad ziemią, natomiast Kali rechocąc gonił nagą gospodynię. Przy czym wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że gonitwa odbywała się po suficie. Aktor poczuł się słabo i nakrył poduszką. Tam dopadł go sen.

Czwartego dnia pojawiły się nowe komplikacje. W bibliotece uniwersytetu jakaś młoda dziewczyna uporczywie przyglądała mu się przez całą długość sali. Uśmiechnął się do niej, wówczas skłoniła głowę. Odkłonił się i natychmiast zajął się notatnikiem. Kiedy jednak wyszedł na papierosa, prześliczna nieznajoma, blondynka (zupełnie jak ta nieszczęsna Christine), wysunęła się za nim. Było za późno, żeby uciec.

– Już myślałam, że pan mnie nie pozna – powiedziała głosem pełnym niewysłowionej słodyczy.

– To byłoby niemożliwe – odrzekł, zastanawiając się, na jakim szczeblu znajomości z piękną młódką mógł znajdować się prawdziwy Fawson.

– Też interesuje pana archeologia?

– Między innymi – bąknął.

– Pozwoliłam sobie rzucić okiem na pański pulpit – uśmiechnęła się. – Niepotrzebnie robi pan notatki z glosy do Młota na czarownice. Trzeba wybrać interesujące partie i od ręki zrobią panu ksero…

– Tak, rzeczywiście…

– A swoją drogą. Ten pański list. Umie pan przepięknie pisać, tylko że strasznie pan przesadza w komplementach…

Lesort poczuł gęsią skórkę. Masz ci los – musiała się trafić jakaś korespondencyjna miłość Fawsona.

– O który list pani chodzi?

– A były jakieś inne? Ten, który doręczono mi tu, w bibliotece, cztery dni temu… Myślałam nawet… – urwała i spąsowiała.

Trzeba spadać – zdecydował dubler, i głośno rzekł:

– Niesamowite, już czternasta. Okropnie dziś jestem spóźniony… Ale może moglibyśmy zobaczyć się później… Albo jutro. (Cholera, po co ja się w to ładuję?) Ma pani telefon?

Pytanie byłoby głupie, jeśli Fawson miał zanotowany numer dziewczyny. Ale widać nie miał. Dziewczyna sięgnęła po fiszkę.

– Proszę wpisać z imieniem, żeby mi się nie zgubiło – rzekł sprytnie. Dzięki temu poznał numer i personalia Anity Havrankovej. Kiedy już znikła za drzwiami, odetchnął.

– Mogło być gorzej.

A potem westchnął, bo przypomniała mu się Christine. Atoli, jak każdy musiał to kiedyś stwierdzić, nieszczęścia lubią chodzić parami. Ledwo Andre znalazł się na progu hotelu “Paradise", wybiegła mu naprzeciw gospodyni w towarzystwie Kolego.

– Ma pan gościa. Zesztywniał.

– Kto to jest?

– Jakaś kobieta – powiedziała właścicielka pensjonatu.

– Masz ci los – jęknął aktor.

– Zlikwidować? – rezolutnie zapytał Kali.

– Nie, nie nie! – Lesort przestraszył się i podążył do pokoju. Oczekującą okazała się dziewczyna z gatunku przeciętnych. Ani brzydkich, ani ładnych. Szatynka. Ubrana z amerykańska, w dużych rogowych okularach. Mogła być równie dobrze przedszkolanką (gdyby Fawson miał dzieci), sekretarką lub koleżanką z wojska. Moment niepewności, jak się zachować, rozwiała sama przybyła.

– Ty łobuzie! – zawołała podbiegając i wtulając się z ogromną energią w aktora – od tygodnia nie dajesz znaku życia. Zaczęłam się już denerwować.

Sobowtór, który pobieżnie zapoznał się z życiorysem swego pierwowzoru, wiedział, że Meff jest kawalerem, mieszka sam, ma parę kochanek i stałą flamę w biurze (nazwisko i imię uleciało mu jednak z pamięci). Najwyraźniej była to właśnie ta panienka. A jeśli nie ona?

– Jak mnie znalazłaś? – powiedział, żeby coś powiedzieć.

– Mówiłeś, że zatrzymasz się w Paryżu. Trzeba było tylko zadzwonić na tutejszą policję… Ale musiałam się z tobą zobaczyć.

– To bardzo miłe…

– Ciekawa byłam, czy ci się udało z tym czekiem. Zdobyłeś upragnioną fortunę?

– W zasadzie…

– To cudownie! Jak wiesz, byłam przeciwna twojej eskapadzie, ale widać miałeś rację. Będziemy potrzebowali sporo pieniędzy. Oczywiście, mogłam powiedzieć ci o tym przez telefon. Wolałam jednak osobiście. Będziemy mieli dzidziusia. Cieszysz się, prawda?

Nikt, kto nie zapadł się pod ziemię, nie jest w stanie wyobrazić sobie tego uczucia. Oto przyczyna, dla której autor rezygnuje ze szczegółowego opisu doznań Meffa, a przechodzi od razu do faktów.

Fawson zatrzymał się dziesięć metrów poniżej poziomu terenu, w tunelu dawno, nieczynnej, a może nigdy nie uruchomionej kolejki podziemnej. Nie miał latarki, ale jego znakomity zegarek fosforyzował wystarczająco intensywnie, aby umożliwić ostrożne posuwanie się naprzód. Tunel biegł prosto jak strzelił, gdzieniegdzie tylko przegradzały go niewielkie na szczęście obwały. Meff liczył kroki i kiedy przeszedł około pół kilometra, postanowił wyjrzeć na powierzchnię. Studzienka wentylacyjna była zasypana, szczęśliwie, naturalnym gruzem. Wydostał się więc z drobnymi zaledwie zadrapaniami, choć kosztowało to sporo energii; przenikanie pionowo do góry wymaga nawet od diabła pewnych uzdolnień akrobatycznych. Zasypany wytknął na zewnątrz głowę i natychmiast musiał ją cofnąć, wyjrzał bowiem pośrodku torowiska, którym akurat przejeżdżał rozklekotany tramwaj. Pojazd pojechał i Meff mógł ponownie wy: sunąć głowę.

Po obu stronach wąskiej, brukowanej kostką ulicy ciągnęło się gęsto zabudowane miasto. Ongiś była to zapewne dzielnica warstw średnich. Obecnie do secesyjnych kamienic dobudowano dziesiątki przybudówek i nadbudówek z drewna, odpadów, beczek i blachy, tak że trudno było zorientować się, co jest mieszkaniem, a co gołębnikem. Ulica pulsowała tłumem składającym się. z ludzi ubranych w szare bawełniane tuniki, z mnóstwem kolorowych guzików, które stanowiły jedyny element ekstrawagancji stroju. Płeć dawało się rozróżniać z niejakim trudem. Rzadko bowiem która elegantka pozwalała sobie na luksus dłuższych włosów lub kolorowych chusteczek. Obok tramwajów w ruchu dominowały rowery, rikszo – taczki i inne płody rodzimej wytwórczości. Jakaś staruszka przechodząca przez ulicę omal nie wpadła na głowę Fawsona wystającą z ziemi. Pisnęła cicho i prze – kuśtykała na drugą stronę. Nikt na to nie zareagował. Lada chwila mógł nadjechać kolejny tramwaj, Fawson nie zamierzał prowokować losu. Natężył się i wykiełkował ostatecznie.

Wyglądał opłakanie. Jego wykwintny garnitur był w strzępach, a twarz poplamiona błotem mogłaby przerazić nawet kominiarza. Zszedł na chodnik – teraz został zauważony. Ludzie rozsuwali się i omijali go szerokim łukiem. Mało, że cudzoziemiec, to jeszcze taki zapackany! 2 oddali ozwało się wycie wozów żandarmerii. Rozejrzał się niespokojnie. Nieoczekiwanie otworzyły się drzwi tuż za nim i jakiś tęgawy Murzyn wciągnął go do środka. Ze słów wymawianych w okropnym dialekcie zrozumiałe były dwa: “przyjaciel" i “święta Żandarmeria".

Parter budynku musiał mieć ciekawą przeszłość. Przeznaczony na kawiarnię lub wytworny magazyn, obecnie, za pomocą przegródek z dykty i dodatkowych podłóg, obrócony został na kilkanaście mieszkań. Klitkę, w której się znalazł Fawson, zamieszkiwał czarnoskóry grubas z żoną, która prawie natychmiast gdzieś wybiegła. Gospodarz udostępnił mu kubeł z wodą, miskę i jakiś stary miejscowy kombinezon. Gestami dawał do zrozumienia, że znajdzie się też coś do zjedzenia. Meff podziękował pantomimicznie, usiłując przekonać tubylca, że lepiej będzie, jeśli się pożegnają. Murzyn tą samą metodą odpowiadał, byłby to dla niego dyshonor. Zaczął też, wykonując opływowe ruchy w powietrzu, informować o bardzo interesującej córce, która powinna zaraz nadejść.