Выбрать главу

– Znacznie to zdrowsze niż dawne hippizmy. Mają przemiłą kapłankę, pannę Craft. Podobno mistrzyni Luizjany w 1958 roku, w stylu dowolnym – informował go miejscowy kolega po fachu.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie specyficzny sposób rysowania ryby na znaczku firmowym. Identyczny jak w łazience Raquel, taki sam jak w opustoszałym pensjonacie nad zatoką San Francisco.

W pobliżu miejscowości o bogobojnej nazwie Corpus Christi, niedaleko jednej z tysięcy lagun urozmaicających tę część wybrzeża Zatoki Meksykańskiej, znajduje się rozległa opuszczona farma, przypominająca telewizyjną Panderosę. Była pora przedwieczorna, kiedy młody człowiek w obszarpanych dżinsach wszedł na teren udekorowany kolorowymi lampionami. Towarzyszyły mu dwie dziewczyny strażniczki. Na tarasie, z głową zanurzoną w pełnej wody wanience, klęczała naga kobieta, z którą czas obszedł się niesłychanie łagodnie, pozostawiając jej ciało dwudziestolatki. Obok kilkudziesięciu młodych ludzi, schludnych, krótko ostrzyżonych i nagich, kołysało się rytmicznie. Z głośnika płynął dźwięk fal załamujących się na piasku i cichy szept ni to modlitwy, ni to bezmelodycznej pieśni o prażyciu w praoceanie, wodzie, nieskończoności, wodzie, o szczęściu, wodzie… Poza wartowniczkami uzbrojonymi w automaty nikt nie zwrócił na przybysza uwagi. Zanurzenie kapłanki trwało długo, może kwadrans, wreszcie uniosła twarz. W odróżnieniu od młodego ciała jej wieku można było się domyślać na podstawie nadnaturalnie białych, zwiotczałych policzków i zmarszczek wokół zielonych, na wpół gadzich oczu.

– Kim jesteś? – zapytała.

– Wędrowcem w poszukiwaniu sensu.

– Kto cię przysyła?

– Los, przekorny gracz naszymi ziemskimi kośćmi.

– Kochasz wodę?

– Woda jest początkiem i końcem.

– Widzę, że czytałeś moją książkę – zauważyła panna Craft.

– Mam ją przy sobie!

Wyznawcy budzili się. Trochę oszołomieni, trochę senni. Parami, poobejmowani czule, odchodzili w głąb budynku.

– Chcesz pić z mego źródła? – spytała Kapłanka.

– Pragnę zanurzyć się w twym źródle!

Spędzili ze sobą noc. Cenę nigdy nie spotkał równie wspaniałej kochanki. Była wyzwolonym żywiołem i ucieleśnionym szaleństwem. A przecież nawet w chwili opętańczego, podwójnego orgazmu nie stracił ani na moment świadomości, że panna Craft (czyli, jak wiemy – Susy Waters) jest odpowiedzialna za śmierć Raquel.

Pozostał na farmie. Dał się wciągnąć w rytm treningów, medytacji i zabaw. Życie przebiegało lekko, wydając się jednym wielkim festynem. Zdrowe, naturalne jedzenie – do inwentarza gminy należały dwie krowy i trzy kozy – proste rozrywki i poczucie beztroski wypełniały ciepłe, słoneczne diii. Gene poddał się temu ukołysaniu, nie stracił wprawdzie czujności, ale każdy dzień udowadniał, że jego obawy są bezpodstawne. Kapłanka, i owszem, wymagała posłuszeństwa, zakazywała pojedynczo opuszczać farmę, miała swoje straże i chyba swoich donosicieli, ale poza tym była tak sympatyczna, serdeczna… Omal jej nie polubił. Hunter również nie opuszczał farmy, miał jednak maleńką radiostację, którą porozumiewał się ze swym przyjacielem Frankiem, kolegą z działu sportów wodnych, zakwaterowanym w pobliżu. Radiostację tę Gene przechowywał poza domem, w wypróchniałym pniu, i zwykle wymykał się do niej po zmierzchu.

Początkowo trudno mu było traktować filozofię Ludzi – Ryb poważnie – sądził, że chodzi raczej o alegorię. Aliści w miarę trwania dziwacznego kursu Kapłanka stawała się coraz bardziej jednoznaczna.

– Poprzez oczyszczenie ciała dojdziemy do doskonałości – mówiła. – A doskonałość leży w odległości wyciągniętej ręki – i demonstrowała ją. Może były to triki, ale rzeczywiście potrafiła przebywać godzinę pod wodą (Hunter nie miał pojęcia, że trafił do Rusałki), lewitować nad ziemią czy przebijać ciało na wylot drutem do robót ręcznych. A poza tym kochała drzewa i węże, a przede wszystkim wodę.

“Gdy świat zginie w atomowej pożodze, tylko w morzu znajdziemy przetrwanie" – brzmiała jej wielka dewiza.

Coraz więcej młodych ludzi ogarniało przeświadczenie, że posiądą podobną doskonałość. Chętnie zapisywali gminie swe majątki, z krótkotrwałych wizyt domowych przywozili kosztowności i gotówkę. Zbliżała się najkrótsza noc w roku. Noc Chrztu i próby. Hunter wiedział już sporo, chciał jednak poznać sprawę do końca. Zdobyć dowody. Próbki jedzenia, które przekazywał Frankowi, zawierały, jak wykazała analiza, coraz większe dawki narkotyku, łączącego w swym działaniu pobudzenie z bezwolnością i nadwrażliwość z otępieniem intelektualnym.

Rankiem, w dniu poprzedzającym noc św. Jana (jako adwentysta w świętych nie wierzył, ale w sekcie Ludzi – Ryb zapomnieć musiał nawet o święceniu soboty), doszło do wpadki. Susan zwołała Gminę, emitując przez głośnik wzburzony szum morza.

– Czyje to? – pytała wymachując mikroradiostacją.

Nikt się nie zgłosił. Zarządzona publiczna spowiedź też nie wyłoniła winnego. Gene błogosławił trening woli, który sprawił, że nawet czujne zmysły Rusałki nie rozpoznały w nim zdrajcy. Miał nadzieję, że Frank, mając w ręku tyle dowodów, wezwie pomoc. Minęło jednak południe i nic się nie zdarzyło. Podczas popołudniowych medytacji, gdy Kapłanka znów zanurzyła się w wannie, a reszta wiernych popadła w odrętwienie, Hunter wycofał się z Kręgu i opuścił farmę wcześniej odkrytą dróżką przez zarośla. Od namiotu Franka dzieliły go dwa kilometry. Ale nie trzeba było biec aż tak daleko. Dwieście metrów za farmą natknął się na ciało pokryte grubą warstwą teksaskich mrówek. Frank nie żył od paru godzin. Gene stracił głowę. Chciał uciekać, a po paru minutach zorientował się, że biegnie w stronę farmy. Usiłował zawrócić. Na próżno. Obok niego wyrosła Farah, długonoga strażniczka z automatem.

– Gdzie się włóczysz podczas Wielkiego Skupienia – warknęła odsłaniając prześliczne, acz drapieżne ząbki. – Poszedłem się wysikać – skłamał nieudolnie. Kazała mu wracać do Kręgu. Chyba też była trochę zdenerwowana. Jak zdołał się zorientować, strażniczki tylko formalnie należały do Gminy. Nie uczestniczyły w skupieniach, stołowały się oddzielnie razem z Susy, unikając tym sposobem otumaniających narkotyków.

Do północy nie mógł nawet marzyć o wyrwaniu się z grupy. Ledwie udało mu się symulować spożycie posiłku, który musiał zawierać wzmocnioną porcję narkotyku. Około dwudziestej wszyscy zapadli w sen. Wszyscy, z wyjątkiem Susy i strażniczek. Udający śpiącego Gene spod przymkniętych powiek obserwował, jak strażniczki pośpiesznie ściągają lampiony, pakują cały sprzęt do samochodu, również osobiste rzeczy wyznawców. Starannie przeszukują dom. Tylko czujna Farah stała nieruchomo na ganku i śledziła śpiących. Myśl o ucieczce przypominała marzenie ściętej głowy.

Sygnałem pobudki był dźwięk fal i nagrane piski mew. Wszyscy zerwali się nadzwyczaj podnieceni. Popłynęły słowa modlitwy:

“Już czas,

czas Wielkiego Chrztu,

zanurzmy się w prawdzie,

niech nas otoczy kryształowym zwierciadłem,

wróćmy do natury,

bądźmy w wodzie,

bądźmy wodą".

A potem zaczął się wariacki sprint na złamanie karku. W biegu wszyscy zrzucali resztki odzieży. Później zbierały ją strażniczki. Lżejsi niż piórka, jak kosmonauci na Księżycu. wybijali się w najdziwaczniejszych trójskokach, biegnąc, dążąc, lecąc ku plaży.

“Jesteśmy doskonali, lekcy, sprawni, nieśmiertelni" – brzmiały słowa nauczonego hymnu.

Tuż nad wodą Cenę rzucił się w bok i wpadł w krzaki. W czasie gonitwy trzymał się środka grupy i żadna ze strażniczek nie dostrzegła jego ucieczki.

Kilkudziesięciu młodych ludzi zbiegło tymczasem na plażę. Morze było wzburzone, ciemne.

W transie skakali w toń. Okrzyki radości głuszył huk topieli. Na skale ukazała się Susy. Trzeba powiedzie, że dobrze wybrała tę zatoczkę. Niewidoczną tak od pełnego morza, jak i z lądu. W ręku trzymała silny reflektor. Oświetliła kipiel.

Niektórzy z wyznawców musieli nieco otrzeźwieć, próbowali bowiem pływać i wzywać pomocy. Dwóch wspinało się na skały, ale czekały już tam strażniczki uzbrojone w długie żerdzie. Paru krzyczącym rozpaczliwie pływakom przyczepiono do nóg żelazne klamry. A potem stało się coś, czego Hunter nie mógł pojąć. Susy skoczyła do wody, zamiast nóg miała teraz ogon pokryty rybią łuską. Skacząc po falach dążyła naprzeciw łamiącym się grzywaczom przyboju.

Nagle odwróciła się. Uniosła prawicę i krzyknęła coś gardłowo. Pięć strażniczek puściło naraz żerdzie, poczęło wołać i wymachiwać rękami. Był to krzyk przeraźliwy, rozpaczliwy, bolesny. Krzyk człowieka, którego oszukano i który nie może pojąć, dlaczego. Hunterowi wydało się, że śni. Biegając po plaży dziewczyny zaczęły się kurczyć, głosy ich rozbrzmiewały coraz piskliwiej. I naraz jęły odrywać się od piasku. Ich ręce pokryły się pierzem, ciała skarlały, a krzyk stał się zwyczajnym mewim zawodzeniem. Jeszcze chwila, a całe stadko rozpierzchło się krążąc nad falami, które pochłonęły wyznawców.