– Już jestem!
Meff zerwałby się na równe nogi, gdyby nie to, że jego wytworny sztruks zdążył przykleić się do zydla, a ten, jak pamiętamy, był mocno zintegrowany z polepą. Pełne zaskoczenie. Głos był niski, choć o przyjemnym brzmieniu – alt dojrzałej, ale ciągle pociągającej kobiety. Zrobiło się jaśniej. Gospodyni ubyło ze czterdzieści lat. Była teraz wiotka, ciemnowłosa, włosy o metalicznym połysku zdołała upiąć w jakąś kunsztowną fryzurę, oczy emanowały siłą i witalnością, a usta, ozdoba brzoskwiniowej twarzy, lśniły naturalnym niemakijażowym karminem, co najniezwyklejsze – była to ta sama, co przed chwilą, osoba.
Przez głowę podróżnego przebiegło ulubione powiedzonko Teddy'ego, zawodowego szulera z Las Yegas: “Nie ma brzydkich kobiet, jest co najwyżej za mało wódki". Najwyraźniej słowo stało się ciałem!
– Beta – przedstawiła się niewiasta, podając tutejszym zwyczajem do ucałowania delikatną rączkę, pachnącą “Soir de Paris".
– Meff.
– Proszę wybaczyć to może niezbyt miłe powitanie, ale względy ostrożności… Stary, mógłbyś się wreszcie obudzić!
Piernaty zafalowały, to, co początkowo można było wziąć za zwierza, okazało się mężczyzną w kożuchu i czapce wywróconej włosem na wierzch. Aliści dwa ruchy starczyły i, jak jedwabnik z kokona, z przebrania wyłonił się osobnik w czarnym welurowym garniturze, o siwej bródce, ozdabiającej wychudłą twarz, jakby żywcem pożyczoną od zagłodzonych bohaterów el Greca.
– Witaj, chłopcze! Wybacz, że tak nieochędożnie przedstawiło ci się nasze obejście, ale żyjemy w trudnych czasach. Rozmaite komisje po domach krążą, z dochodów wyliczać się każą, srebrne łyżki liczą, dostatek opodatkowują… No, ale skorośmy sami swoi…
Tu w ręce klasnął! Otworzyła się jakaś klapka w stropie i już pająk złocisty tysiącwatowy zadyndał u powały, z delikatnym szmerem osunęły się ukryte dotąd w schowkach pod sufitem kilimy wzorzyste, przykrywając gołe ściany z pustaków. Zaszemrała klimatyzacja, zamiast smrodu tłocząc zapach lawendy i “Old Spice'a". Wyro złożyło się w kanapę pokrytą złocisto – purpurowym obiciem, każda decha podłogi obróciła się na grzbiet, zmieniając w intarsjowaną posadzkę, sam zaś koślawy zydel przeistoczył się w niejasnych okolicznościach w wygodny fotel – leniwiec. Jeszcze chwila, a na okienka opuściły się złotoramne zwierciadła, aparatura wódopędna obróciła się wraz z całą ścianą, ukazując barek zaopatrzony nie gorzej niż jego dalecy krewni w Las Yegas, rzekomi zaś Portorykańczycy przeobrazili się w orkiestrę cygańską, która poczęła rżnąć od ucha, zadźierzyście i folklorystycznie. Do diabła!
Welurowy siwobrodacz serdecznie uściskał podróżnego.
– Wykapany dziadek, wykapany… Poza tym, że blondyn, niski, nos prosty i oczy niebieskie. Wybacz mi drobne formalności, ale czy masz, kochasiu, zaproszenie?
Meff podał gospodarzowi czek, kopertę i kartkę adresem. Ten przez chwilę milcząco wpatrywał się w papiery.
– Twój ojciec nazywał się Leon, a matka Abigeil?
Przybysz skinął głową.
– Dziadka znał?
– Nie. Podobno pochodził z Europy, ale przyznam się, dokładnie… Co pan robi?!
Człowiek z weluru systematycznie podarł podane mu papiery, nie wyłączając połówki czeku.
– Wszystko to furda. Mów mi stryju!
Jeśli ktoś sądzi, że był to koniec niespodzianek czekających Meffa, popełnia głęboki błąd. Prawdziwe niespodzianki dopiero się zaczynały. Beta podała “skromny posiłek". Krewetki, polędwica a la Chateaubriand, kawior astrachański, koniaki, sery, owoce… Podróżny miał na końcu języka pytanie: skąd stryj zdobywa podobne frykasy na takim zadupiu, ale życie nauczyło go, aby zadawać jak najmniej pytań. Sam, jeszcze zanim przesiadł się w ciuchcię, usiłował nabyć w miejscowym ekspresie cokolwiek do zjedzenia – po dłuższych błaganiach dostał bigos, ale kiedy spróbował zapłacić walutą, uprzejmy bufetowy odradził mu konsumpcję ze względu na panującą dyzenterię i podzielił się własną kanapką.
Koniak wywołał chorobliwe rumieńce na el grecowskich policzkach gospodarza. Stryj częstował gościa, wypytywał o najrozmaitsze sprawy, o ojca, matkę – zmartwił się bardzo wiadomością, że nie żyją. Interesowało go życie w dalekim, postindustrialnym społeczeństwie. Meff rozprężył się do tego stopnia, że i sam odważył się zadać pytanie:
– Stryj i mój ojciec byli rodzonymi braćmi?
– Skądże, Meffku, jestem bratem twego dziadka… Ależ to był urwis, pamiętam do dziś jego kawały, chociaż to tyle lat.
– To ile stryj ma lat? – wyrwało się bratankowi.
– Sto czterdzieści dwa! Ale tylko do twojej wiadomości. W papierach mam zapisane osiemdziesiąt jeden, żeby nikt się nie czepiał. Jeszcze by telewizję nasłali, jakieś odznaczenie przypięli, a ja rozgłosu nie lubię. A ty co znowu tańczysz?
Uwaga została skierowana do ciemnowłosej, która, poniechawszy przynoszenia i rozlewania, stała pośrodku izby (pardon: komnaty) kołysząc się zmysłowo w takt tęsknej i rozlewnej muzyki tutejszych jarów, porohów i państwowych gospodarstw hodowlanych. Podróżny objął ją krótkim spojrzeniem. Jego uwagę przyciągnął pasek gołego ciała między suknią a bolerkiem, nadzwyczaj połyskliwy, kuszący…
– Czy to córka? – szeptem spytał stryja, a gdy ten pokręcił głową, rzucił jeszcze ciszej – może żona?!
– Żona, hę, hę! Słyszysz, Beto? Meffek myśli, żeś moja żona. A ja tu w celibacie żyję, jak, nie przymierzając, ksiądz. Gospodyni to moja, i tyle!
Cyganie (zresztą, kto wie, czy tam za ścianą nie zdążyli przepoczwarzyć się w Pigmejów) przyspieszyli rytm. Włosy Bety rozsypały się na ramiona.
– A może by szampana? – zapytał staruszek. Meff nie miał siły protestować. Wpatrywał się w tańczącą, a między oczami obojga poczęło tworzyć się coś na kształt łuku elektrycznego.
– Zdążysz, zdążysz – stryj trącił go w ramię. – Ja nie jestem pies ogrodnika. Ale mamy sporo rzeczy do obgadania. A propos, w co ty właściwie wierzysz?
Znienacka spytany Meff zamrugał oczami. O co temu staremu mogło chodzić? Ankieta personalna czy przesłuchanie?
– No, mów, w co wierzysz? Jesteś katolikiem, luteraninem, adwentystą, świadkiem Jehowy, buddystą, wyznawcą Konfucjusza, muzułmaninem?… – napierał gospodarz.
– Właściwie, to ja w ogóle nie wierzę. Chyba… – wybąkał Spec od Reklamy. – Nigdy zresztą się nad tym nie zastanawiałem.
Nawet Beta wstrzymała tan, a Cyganie chyba za ścianą oddech, bo zapadła cisza.
– Jak to? Nie wierzysz w Boga!
Meff pokręcił głową.
– A w szatana?
Roześmiał się.
– W szatana dziś nawet dziecko nie uwierzy. Mamy wiek dwudziesty, stryju. Ludzie latają w kosmos. Czasami nawet z powrotem. Mamy bombę atomową, cybernetykę, wolną miłość i ONZ. Wyzwoliliśmy się z przesądów i zabobonów. Nauka, nauka to wszystko.
– Słyszysz tego ancymona, Beto? – zaśmiał się starzec. – Nie wierzy w szatana. W nic nie wierzy!
Kobieta zawtórowała swym pięknym altem. Podróżnemu zrobiło się głupio. Może nie wypadało przyznawać się do ateizmu?
Gospodarze wyrechotali się wreszcie, orkiestra wznowiła koncert. Strzelił korek szampana. Meff miał nadzieję, że przejdą wreszcie do spraw finansowych, ale stryj powracał wciąż do tego samego tematu.
– Wnioskuję zatem, że kwestie religii są ci całkowicie nie znane?
– Nie aż tak całkowicie. Jak stryj zapewne wie, u nas w każdym hotelu znajduje się Biblia. Bywało, cierpiałem na bezsenność, więc czytałem… Coś tam wiem.
– A co wiesz o manicheizmie? – padło konkretne pytanie.
– Mani… co?
– Nic nie wie – starzec zaczął mruczeć bardziej do siebie niż do kogokolwiek – co zresztą może wiedzieć współczesny młody człowiek, dziecko Marksa i coca – coli?… Czy czytał Orygenesa, św. Augustyna? Żeby choć Zoroastra, gdzie tam…
Świeżo upieczony bratanek ponownie wlepił oczy w Betę. Parę haftek bolerka puściło, ujawniając zaciszną grotę między stromymi i jędrnymi piersiami. Obroty wzbijały suknię coraz wyżej i wyżej, ukazując pełną gotyckość nóg, aliści sklepienie budowli pozostawało nadal w głębokim cieniu.
– Co oni teraz zrobili z tą edukacją? – narzekał gospodarz. – Jak ja byłem w twoim wieku, znałem łacinę, grekę, hebrajski, aramejski… Ty pewno nie wiesz nawet, kto to są Ormuzd i Aryman?