– Co to za facet? – zapytała, raptownie ściszając głos, dziewczyna. Uniósł wzrok i zdrętwiał. Po drugiej stronie zaułka z wnęki wychylała się postać Matteo Diavolo. Jego charakteryzacja dokonywana była wprawdzie w ciemnawym meblowozie, ale Lesort widywał go od tej pory kilkakrotnie w snach i rozpoznałby nawet pod ziemią. Fałszywy Sycylijczyk uśmiechał się bezczelnie.
– Kto to? – powtórzyła Marion.
– Nie znam człowieka – Andre skłamał naprędce i dodał – chyba musimy już iść…
– Tak wcześnie? Obiecywałeś, że wpadniemy jeszcze do kabaretu…
– Jutro – rzucił krótko i korzystając, że Marion skręciła do toalety, dopadł barku i strzelił dwie szybkie podwójne whisky. W połowie drogi był już tęgo nietrzeźwy.
– Nie wiedziałam, że masz słabą głowę – westchnęła dziewczyna. – Powiedz, dlaczego się tak zdenerwowałeś? Czy ci coś grozi ze strony tego faceta?
Nie odpowiedział. Popatrzyła na medalik. Dyndał spokojnie na łańcuszku po zewnętrznej stronie swetra.
Fasada hotelu “Paradise" tonęła w mroku. Jak zwykle. Poza ekipą Fawsona nikt nie mieszkał w tym przestarzałym obiekcie. Marion zapłaciła taksówkarzowi i z przyzwyczajenia spojrzała na stałe miejsce postoju opla. Pusto.
Nie wiedzieć czemu pomyślała, że lepiej by się stało, gdyby był. Drzwi zastali nie zamknięte, hali oświetlała jedna żarówka. Właścicielka gdzieś zniknęła. Marion sama wzięte klucz i popychając wstawionego przyjaciela, skierowała się do apartamentu. Dubler nucił pod nosem frywolne francuskie melodyjki i, nie wiedzieć czemu, nazywał ją Lucille W korytarzu panował mrok, ktoś, chyba przez oszczędność wykręcił żarówki.
Zawsze nieprzyjemne jest wejście do ciemnawego pomieszczenia. Nic dziwnego, że Marion błyskawicznie odszukała kontakt i zapaliła światło. Potem zaświeciła jeszcze pozostałe kinkiety i lampki nocne. Od razu zrobiło się bezpieczniej i przytulniej. Przez uchylone drzwi zajrzała do pokoju “asystentów". Panował tam zadziwiający ład, jakby cała podejrzana ferajna ulotniła się raz na zawsze. Czyżby sprawił to medalik? Serce dziewczyny wypełniła radość. Meff wysłuchał jej opinii z dość otępiałym wyrazem twarzy i stwierdziwszy: – Chce mi się spać – zagrzebał się w poduszkach.
Marion pomyślała jeszcze o dziwacznym facecie widzianym w zaułku i pokonując lęk wyjrzała przez okno – nikt jednak nie czaił się na wyludnionej ulicy. Tylko przy rogu, tam gdzie znajdowało się wejście do części gospodarczej pensjonatu, czerniała bryła jakiejś furgonetki, stojącej ze zgaszonymi światłami.
Dziewczyna postanowiła się wykąpać. Odkręciła oba kurki nad ogromną wanną, wlała trochę płynu do kąpieli. W tym momencie dostrzegła brak ręczników. Najwidoczniej wzięto je do prania. W ciągu dnia widziała garbatą pokojówkę, która brała czystą bieliznę z szafy na korytarzu. Marion postanowiła kontynuować samoobsługę. Wyszła, na korytarz, podłoga za każdym krokiem skrzypiała przeraźliwie, szczęściem szafa znajdowała się w miejscu, w którym docierało co nieco światła z hallu. Nie była zamknięta. Energicznym ruchem otworzyła drzwi…
Nogi ugięły się pod nią. Na stercie kolorowych ręczników siedział ogromny szczur. Na jej widok, kiedy, zbaraniała, nie była zdolna do kroku lub krzyku, szczur usłużnie zeskoczył z bielizny. Cofnęła się gwałtownie i chciała pobiec do pokoju, ale gryzoń szybkim smyrgnięciem minął ją i zajął miejsce w centralnym punkcie korytarza, przybierając pozę bramkarza oczekującego na rzut karny. Rozejrzała się bezradnie za jakimś ciężkim przedmiotem, ale korytarz był goły jak plaża naturystów.
– Meff! Meff! – zawołała, ale gardło miała tak potwornie ściśnięte, że rozległ się tylko słabiutki szepcik.
Szczur wyszczerzył ząbki jak nutria i wolniutko ruszył w jej kierunku. Zaczęła się cofać. Wpierw wolno, potem pędem. Zbiegła do hallu.
– Proszę pani! Na pomoc! – wołała.
Chciała wskoczyć na kontuar, ale szczur był szybszy. Rzuciła się ku drzwiom na ulicę. Nie zdążyła. Ogromna żelazna sztaba, umocowana normalnie w pozycji pionowej, nie tknięta niczyją ręką, z głuchym łoskotem zabarykadowała wejście. Gdzieś w głębi korytarza huknęły drzwi. Może zatrzasnął je przeciąg? W tym samym momencie ciężkie żaluzje opadły na okna. Marion rzuciła się ku drzwiom wiodącym do jadalni. Szczur puścił się za nią. Nie, nie atakował, nie rzucał się, przeciwnie, stale zachowywał dystans około metra. Zagradzał drogę, obiegał. Jakby prowadził.
Wtem skoczył pod jakiś mebel i zniknął. Minęła sekunda, dwie. Niemal rozrywana miechem własnego serca, dziewczyna oparła się o stolik. Cisza! Tylko zegar tykał dziwnym, przyśpieszonym jak puls chorego rytmem, i naraz gdzieś tuż obok rozległ się wysoki, przeraźliwy krzyk, a zaraz potem głośny rechot. Zmartwiała.
“Mauretańscy stażyści" znajdowali się w pobliżu! W mgnieniu oka zapomniała o szczurze – naganiaczu. Chciała zawrócić, ale nie mogła. Jakaś siła ciągnęła ją w głąb mrocznej jadalni. Minęła zakręt i dostrzegła jaskrawe światło. Na palcach zbliżyła się do uchylonych drzwi. Ze środka kuchni dochodziły śmiechy i odgłosy przypominające mecz bokserski. Przycisnęła się do ściany i zajrzała.
Wolałaby nigdy tam nie zajrzeć.
Na samym środku stołu masarskiego leżała odrąbana ludzka głowa.
Psychologowie nazywają podobne reakcje paradoksem stresu. Jeśli trwogę podbić jeszcze większą grozą, może dojść do tego, że lęk relatywnie ulegnie zmniejszeniu. Coś podobnego musiało przytrafić się Marion. Przez moment osłupiała; po paru sekundach poczęła trzeźwo rejestrować obraz.
Kobieta, której głowa spoczywała na blacie, została najwyraźniej poćwiartowana. Rozszarpały ją chciwe szpony upiornej czwórki, kawały ciała.znikały w wygłodzonych pyskach Kolego, Li, Bety. Równocześnie krążył między nimi puchar pełen gęstej, ciemnoczerwonej cieczy. Naraz Ali zaśmiał się głośno, podbiegł do głowy, chwycił ją za włosy i wykonując zamach doświadczonego kręglarza cisnął przed siebie.
W tym momencie Marion dostrzegła szczura, stał na koszu z suchym chlebem. Na widok pędzącego pocisku uskoczył zwinnie i pokazał Alemu długi mrówkojadzi język.
– Kto ma jeszcze zbywający kawałek wątroby? – spytała Beta.
Dźwięk ludzkiej mowy całkowicie ocucił dziewczynę. Cichuteńko, starając się nie poruszyć żadnego sprzętu, przebiegła jadalnię i korytarze. Udało się. W hallu podbiegła do telefonu i wykręciła numer podany przez ojca Martineza.
– Policja? Mówię z hotelu “Paradise" – z trudem wyrzucała z siebie słowa.
– Morderstwo? Zaraz tam będziemy – skomentował jej meldunek całkiem spokojny głos z drugiej strony.
– Co ty wyprawiasz? Marion!
Poderwała się. Mówiącym był rozchełstany, ale przytomny Fawson, który trzymając się poręczy schodził wolno w jej kierunku.
– Dzwoniłam do starej przyjaciółki – powiedziała mając nadzieję, że nie słyszał rozmowy. – Obudziłeś się? – nie chciała go w nic wtajemniczać przed przybyciem policji.
– Woda zaczęła się przelewać z wanny – burknął opryskliwie. – Musiałem zakręcić.
– Miałam właśnie się kąpać – rzekła pośpiesznie.
– No to na co czekasz. Cholera, kiedy wreszcie wkręcą te żarówki?!
XV.
– Cóż za pech – wzdychała Anita, drepcząc nerwowo wokół latarni i co chwila zerkając na nogi wystające spod maski wozu – długo to jeszcze potrwa?
– Szczerze powiedziawszy, nie wiem – odpowiedział gdzieś spod podwozia głos kierowcy – paskudny defekt.
Ulica była pusta, wyludniona, żadnych baraków lub bistro, ani śladu choćby budki telefonicznej.
– A daleko jest do tego hotelu “Paradise"?
– Niedaleko. Może kilometr.
– Pójdę pieszo – zdecydowała Havrankova – tylko jak ja tam trafię?
– Cały czas prosto, potem przy wiadukcie w lewo skosem przez lasek i jest pani na miejscu. Chce pani zobaczyć na planie?
– Jakoś trafię – powiedziała rezolutnie.
Kilometr okazał się trzema, a przyjemny spacer – zwłaszcza gdy przyszło przedzierać się przez zarośla – mordęgą. Właśnie pokonała ostatnią przeszkodę terenową w postaci jakiegoś rowu, gdy z paru stron dobiegło ją wycie syren wozów policyjnych. Kilkanaście suk pędziło jak sto tysięcy diabłów. Zdążały z różnych kierunków i zatrzymywały się wokół ciemnawego budynku w ogrodzie. Oprócz wozów służbowych z bocznej uliczki wytoczył się biały opel i przezornie zatrzymał się nieco z tyłu.
Przybyłam za późno – pomyślała Anita.
Marion, ukrywając narastające podenerwowanie, wsunęła się do łazienki i przekręciła klucz. Nareszcie poczuła się bezpiecznie. Przerażające obrazy z dołu przytłumiła nadzieja, że zaraz wszystko szczęśliwie się skończy. Mimo to, rozpinając ubranie, stwierdziła, że drżą jej posiniałe z przerażenia palce. Żeby się uspokoić, włączyła stojące na półce radio i wesołe nuty w stylu Pod dachami Paryża przemieszały się z parą i zapachem lasu.