Meff usiłował uspokoić wirujące obrazy i uporządkować myśli.
– Chyba jacyś faceci z Iranu… Może ministrowie Chomeiniego? – zaryzykował.
Starzec tylko jęknął.
– Bóg Dobra i Bóg Zła, synku! Odpowiednikiem w semickiej tradycji mógłby być Bóg i Szatan, gdyby przyjąć, że ich siły są równe…
– A może nawet coś o tym słyszałem. Była taka koncepcja świata, w którym Dobro i Zło mają prawie jednakowe udziały i toczą ze sobą nieustanny bój, przy czym poligonem w skali makro jest wszechświat, a w skali mikro każdy pojedynczy człowiek.
– Ciekawie powiedziane, choć nieprecyzyjnie – skomentował stryj – inteligentny może i jesteś, ale brak ci wiedzy. Wróćmy jednak do manicheizmu. Uznano tę koncepcję nie bez powodu za najgorszą herezję. Fakt. Podważała ona monopol jedynego Boga, sprowadzała hieratyczny porządek do wolnej gry sił, jednym słowem, zamiast feudalnej koncepcji Najwyższej Idei, proponowała światu nadprzyrodzonemu system zgoła kapitalistyczny. To nie był już spór o to, czy Syn jest równy Ojcu, czy jedynie podobny, nie utarczka o dwie natury Chrystusa czy kłopotliwy paradoks Niepokalanego Poczęcia – tu dochodziło do podważania zasady. Nic dziwnego, że szli na stos masowo wszyscy choć częściowo spaczeni manichejskim spojrzeniem na świat – katarzy, albigensi, waldensi… Lecz wszystko na próżno, bo, niestety, heretycy mieli rację. Przynajmniej częściową. Nie ma bowiem absolutnego Dobra i Zła. Świat stworzyło, znaczy, próbowało stworzyć, dwóch bogów, jeden trochę lepszy, drugi gorszy, ale obaj nie pozbawieni – według ludzkich kryteriów – wad. Z tym, że tylko jednemu się powiodło, skutkiem czego ten drugi został skazany na wielowiekową opozycję.
– Bajki – mruknął Meff, który słuchał filozoficznej gawędy zaledwie jednym uchem. Wszystkie pozostałe zmysły kierowały się ku Becie, a ściślej mówiąc, jej nogom, teraz bosym – srebrzyste pantofelki odrzuciła w kąt pokoju…
– Jeszcze chwilę – powiedział mocniej starzec. – Cicho, grajki! Wezwałem cię, bo jesteś mi potrzebny. Jestem stary…
– Ależ stryju! – westchnął bratanek, widząc jak gospodyni budzi się z transu i doprowadza do ładu swoją garderobę.
– Potrzebuję spadkobiercy. Następcy. Ty jesteś ostatni z naszego rodu. Przejmiesz wszystko…
– Dziękuję! – zawołał Meff. który lubił konkretne spraw. Nie wiem tylko, jak się odwdzięczę?
– Drobiazg, doprowadzisz moje dzieło do końca.
– Zrobię wszystko, czego tylko stryj sobie życzy…
Starszy pan, wyraźnie ucieszony deklaracją, zamienił na powrót kanapę na wyrko, po czym wygrzebał z siennika jakieś papiery i kilka pokaźnych paczek ogólnie wymienialnych banknotów.
– Tu masz sześć kopert, z których pierwszą otworzysz pojutrze. Będziesz stosował się ściśle do zawartych tam poleceń. Styl może jest trochę starodawny, ale całość posiada niepomierną wagę. Co zrobisz z nadwyżką pieniędzy, twoja sprawa… Aha, trzeba jeszcze rzecz poświadczyć prawnie.
– Jak to zrobić możliwie szybko? – w głosie młodego człowieka zadrgało szczere zainteresowanie.
– Już! Beto, daj pióro. Wystarczy twój podpis. Weszła gospodyni, zdążyła się znów przebrać. Miała na sobie biały i, prawdę powiedziawszy, półprzeźroczysty chałacik pielęgniarki. W ręku trzymała wieczne pióro. Ale zamiast podać, rozkręciła je. Zbiorniczek był pusty. Szybko podeszła do Meffa i z całej siły wbiła mu wąską stalówkę w ramię, musnąwszy je przedtem watką umoczoną w koniaku.
– Auuu! Co pani robi?!
Gestem zawodowej pielęgniarki pociągnęła lewarek. Zbiorniczek wypełnił się ciemnoczerwoną cieczą. Rozległ się głuchy grzmot.
– Tu podpisz! – padło polecenie.
– Ależ… Ja już nic z tego nie rozumiem…
– Pisz!
Machinalnie nabazgrał imię i nazwisko. Drugi grzmot! Światło w żyrandolu przygasło, ziemia zaś wydała odgłos przypominający głuche stęknięcie przeciągającego się olbrzyma. Trzęsienie ziemi? Tąpnęło nieźle. Meff wykonał w powietrzu kozła i wylądował na kanapie. Tu Beta wcisnęła mu na palec pierścień z czarnej laki. Znów grzmot. Meff mógłby przysiąc, że na nieskazitelne tafle luster wystąpiły kropelki krwi.
– Co to ma znaczyć, stryjku?! – wybełkotał.
– Nie udawaj zagubionego kaczątka – huknął gospodarz. W tym momencie przejąłeś moją rolę, dyżurnego Szatana Świata!
– Szatana?
– Ach, prawda, ty nie wierzysz – zarechotał stryj. – No to patrz!
W mgnieniu oka jego postać spowiła fioletowa poświata, welur przywarł mocniej do skóry zmieniając się w szorstką, zmierzwioną sierść. Paznokcie jęły się wydłużać do rozmiarów spotykanych u balijskich tancerek i urzędniczek na poczcie. Spadły lakierki, ujawniając parzystokopytne raciczki.
– Ratunku! – wrzasnął Meff.
Jak na hasło, w dziwacznych pląsach wpadli do izby Cyganie nie – Cyganie, przypominający teraz raczej greckich satyrów, z różkami i lędźwiami pokrytymi gęstym futrem. Otoczyli Meffa, bijąc mu pokłony i na różne sposoby oddając cześć.
– O święta niefrasobliwości! O młodzieńcza głupoto! – śmiał się stryj. – Czemu rodzice nie podali ci prawdy?
– Jakiej prawdy?
– Że jesteś dwunastym z kolei potomkiem szatana, owocem przypadkowej przygody pięknej Małgorzaty i Mefista, które to dziecko doktor Faust wychował własnym kosztem!
– Ja?…
– Prawdziwe diabły z czasem wymarły lub wycofały się w głąb ziemi (coraz głębiej ludzie drążą, cholera jasna!). Na straży interesów pozostał tylko nasz ród. Półdiabłów, ambasadorów nadzwyczajnych i pełnomocnych Wielkiego Dołu na tej biednej ziemi. Byliśmy kiedyś znacznie liczniejsi, poczytasz o tym we właściwym czasie. Dziś pamiętaj o najważniejszym. W twoim ręku jest honor rodu… Wielkiego rodu! Weź pod uwagę jeszcze fakt, że twoja matka, Abigeil, była w prostej linii potomkinią jednej z czarownic spalonych w Salem w XVII wieku… Wysoko nieś nasz herb – Rogi na Polu Niczyim. Wysoko! Chyba teraz już wiesz, skąd twe imię Meff? Mefisto! Mefisto XIII!
Nogi ugięły się pod młodym człowiekiem. Wiadomość i koktajl wielosmakowy zrobiły swoje. Ale pląsające fauny czy raczej satyry nie dały mu upaść. Zbiły się wokół niego ciasnym kosmatym kręgiem. Tymczasem rechot wuja przeszedł w kaszel, miotany spazmem upadł na kanapę, a fioletowa mgiełka wokół niego poczęła słabnąć i przygasać.
– Chodźmy już – Beta kopniakami rozganiała futrzastych muzykantów i pociągnęła Meffa w stronę alkowy. – i tak nie masz żadnego wyjścia – tłumaczyła jak nauczycielka.
Rzucił się na nią, do niej, w nią! Zachłannie. Brutalnie. Rozpaczliwie.
I kiedy wchodził w rozedrganą czeluść, poczuł pod sobą spoconą bryłę o fakturze sparciałej opony, z nadnaturalnymi piersiami gubiącymi się gdzieś pod pachami, natrafił na bezzębne usta i zetknął się ze słomianymi włosami pachnącymi trupem, grozą, śmiercią…
II.
Przebudzenie było równie paskudne jak zaśnięcie. Podróżny ocknął się mokry od rosy, z drewnianym językiem, wyschniętym gardłem, spuchniętą wątrobą i obolałym karkiem. Słoneczko stało wysoko na pogodnym niebie. Góry lśniły wilgotną zielenią, w wyższych partiach rozpościerały się łąki czy hale, na których, nie miał lornetki, ale mógłby przysiąc – pasły się stada owiec. Sytuacja wyglądała cokolwiek upokarzająco. On, przedstawiciel bądź co bądź kultury śródziemnomorskiej (w wydaniu amerykańskim), leżał z gołym tyłkiem, spodniami zwiniętymi w obwarzanek na jednej nodze, wtulony w omszały pień starego buka.
– Rany koguta, współżyłem z drzewem?!
Dookoła nie uświadczyłbyś żywej duszy. Kawałki gruzu, parę dzikich jabłoni, krzaki malin wskazywały, że bardzo dawno temu znajdowało się tu jakieś gospodarstwo.
– Co za koszmarny sen? Gdzie się podział ten dom?
Nad ścieżką, dziesięć metrów za nim, dyndał sznur, i którego osobiście zdejmował torbę. Sama torba, nie wypatroszona, leżała w krzakach. Broń spoczywała, spocona jak ruda mysz, pod pachą.
Nic nie rozumiał. Zajrzał do portfela: wszystko w porządku, tylko ani śladu kartki, koperty i połówki czeku.
– Ach. prawda, stryj podarł! – rzekł do siebie. A potem zaczął prawie wołać. – Co to wszystko było? Jaki stryj, kim ja właściwie jestem?! – Jeszcze raz wywrócił wszystkie kieszenie, nigdzie jednak nie znalazł ani otrzymanych paczek banknotów (szkoda), ani siedmiu kopert (może i lepiej).
Sytuacja przedstawiała się idiotycznie. Sen, nie sen? Co naprawdę znaczyła diabelska ceremonia, co miał na celu dziwaczny wykład o manicheizmie czy iście kameleonowe przemiany wyuzdanej gospodyni? Nie, stanowczo zbyt dużo jak na jedną noc!
Meff wrócił na gruzowisko. Szukał śladów wczorajszej libacji. Nie upił się przecież powietrzem. Po dobrym kwadransie znalazł nie dopitą butelkę samogonu. Na samo wspomnienie chwyciły go mdłości. Kiedy zwracał matce naturze jej hojne dary, zresztą bez śladu krewetek i kawioru, na polankę przydreptała koza. Popatrzyła na niego dużymi smutnymi oczami nierozumianego filozofa, osadzonymi ponad długim wychudłym pyskiem, przypominającym, co za durne skojarzenie, bohaterów el Greca…