Выбрать главу

Dalej następowało kilkanaście linijek szczegółów, które znamy już z przebiegu rozegranej partii, jak wszystko wskazuje – zwycięskiej; przejdźmy więc od razu do następnej części.

Sprawa łączności. Wiesz, złociutki jak fałszywy pieniądz Bratanku, że w zasadzie jestem tradycjonalistą i przekładam zdrowe widły nad promienie gamma i płynną siarkę nad stos atomowy, aliści w naszym przedsięwzięciu tradycja nie wystarczy. Potrzebna jest superbroń! A w tych dziwnych laickich czasach taką bronią jest informacja i łączność. Amerykanie wygrali bitwę o Midway nie dzięki dzielności swych pilotów; batalia została rozstrzygnięta na ziemi, kiedy ich szyfranci złamali kod japoński. Wniosek nasuwa się oczywisty – kto posiądzie środek łączności niedostępny dla przeciwnika, musi wygrać. Dysponujemy takim środkiem. On właśnie pozwala mi pisać na kartce, którą w tej chwili trzymasz w ręku, odległy ode mnie o tysiące mil i parę wymiarów. Jest to jakby najnowsza forma dawnego dalekopisu.

Wynalazku tego dokonał japoński naukowiec, profesor Kozaki, który w zupełnej tajemnicy prowadził badania od lat czterdziestych naszego stulecia. Jego problem polegał na tym, że nie bardzo wiedział, komu ma swe dzieło przekazać. Własny rząd wydawał mu się zbyt liberalny, Amerykanów uważał jednak za przeciwników, Chińczyków było za dużo. Gryzł się więc ze swoim wynalazkiem jak wąż zjadający własny ogon, a gdy wreszcie dowiedział się, że jego wnuczek wstąpił do ruchu antyatomowego, zniszczył swe laboratorium, wszystkie wyniki badań, a na końcu popełnił harakiri…"

No to chyba nie ma sprawy?

Ale jak sądzisz, dokąd trafił ów Żółtek po śmierci? Do nas. i tu znalazł wreszcie partnera, któremu mógł bez oporów przekazać płód swej myśli naukowo – technicznej. Według przekazanych projektów wykonano prototypy, a po udanych próbach przekazano je na ziemię. Obecnie znajdują się u naszego starego kolaboranta, niejakiego doktora Chastellaina, który wyda je pierwszemu znającemu hasło…

Szczegółów było bardzo dużo i naprawdę trudno obecnie odtworzyć cały list, tym bardziej że został on przez Meffa zjedzony. Nastąpiło to w momencie, gdy samolot siadał na podparyskim lotnisku. Zbliżała się stewardesa. Meff przeżuł papier, nie zauważywszy, że u dołu strony pod ostatnim zdaniem: “Tylko bardzo Cię proszę, uważaj…", znajduje się wypisane drukowanymi literkami słówko VERTE. Może zresztą nie znał łaciny.

Przesłuchanie w komisariacie Fawson zniósł mężnie. Zresztą komisarz Surel traktował Amerykanina niezwykle wyrozumiale, nieomal po ojcowsku, ubolewając nad losem Ma – rion, współczując z powodu ciężkich przeżyć i zadowalając się podpisem pod protokołem, który zamykał sprawę. Okazał się również tak uprzejmy, że pozwolił skorzystać z telefonu. Fawson naturalnie zadzwonił do Anity.

Dziewczyna była zdumiona, ale i ucieszona jego błyskawicznym powrotem do zdrowia. Meff kuł żelazo, póki czuł, że dysponuje magnesem.

– Muszę się z panią zobaczyć, choćby po to, żeby podziękować za powtórne uratowanie życia. A poza tym, myśmy właściwe nigdy ze sobą dłużej nie rozmawiali…

Zgodziła się nadspodziewanie łatwo. Prosiła tylko o spotkanie wczesnym popołudniem, wieczorem miały z koleżanką wykupiony lot do Szwajcarii. Planowała spędzić tydzień na nartach, korzystając z – obfitych opadów śniegu w wyższych partiach gór. Fawson zaproponował pewien barek przy lotnisku.

– Cóż za zbieg okoliczności, ja również zamierzałem wyjechać – powiedział zgodnie z prawdą. A potem, nie mogąc się opanować, zatarł ręce, co może dla człowieka pogrążonego w głębokiej żałobie było gestem cokolwiek przedwczesnym.

Pożar hotelu “Paradise" spełnił jeszcze jedno doniosłe zadanie. Był sygnałem dla ekipy Meffa. Czerwono – złota żagiew, acz z przyczyn wiadomych nie utrwalona na taśmach filmowych, została rozreklamowana za pośrednictwem massmediów w najdalszych nawet zakamarkach globu. Dziwny, ogromny pożar, ofiary w ludziach, likwidacja przestępczej szajki, cudem uratowany Amerykanin – to stanowczo musiało się znaleźć na pierwszej stronie.

Upiory, zgodnie z ustaleniami, odebrały to jako cynk, że czas nadszedł, trzeba udać się na umówione lotniska i dalej postępować według instrukcji.

Drakulę wiadomość zastała w Kioto, starej cesarskiej stolicy Japonii. Wampir, zmieniony nie do poznania – czaszkę pokrywała gęsta siwa czupryna, oczy skrywały ciemne okulary, a usta wypełniał pełen garnitur normalnych plastikowych zębów – posługiwał się teraz nazwiskiem doktora Popovici, emerytowanego rumuńskiego hematologa, spędzającego dwa tygodnie na wczasach w Kraju Kwitnącej Wiśni. Była to dobra metoda konspiracji. Dokumentami doktora Popovici Książę posługiwał się z powodzeniem już parokrotnie w czasie swych tajnych wypadów do ojczyzny, gdy gnębiony nostalgią, nie zważając na ryzyko, zapuszczał się w góry Siedmiogrodu, aby krążyć po leśnych ścieżkach i oddychać powietrzem swojej młodości, a czasem patriotycznie łyknąć parę mililitrów zdrowej wiejskiej juchy! A jeśli idzie o specjalizację naukową, na hematologii znał się jak mało kto.

Wilkołak wolał trzymać się mniej uczęszczanych ścieżek. Ogolony i uczesany na jeża zadekował się w schronisku górskim niedaleko Katmandu, gdzie jakoby trenował przed udziałem w boliwijskiej wyprawie na Annapurnę.

Ciekawe, co powiedzieliby o aktualnej kondycji Frankensteina jego starzy koledzy, Borman, Heidrich czy choćby Canaris? Wychodząc z założenia, że pod latarnią najciemniej, niemiecki arystokrata udał się na tygodniową wycieczkę do Izraela. W paszporcie kanadyjskim pod fotografią można było odczytać: “Frank N. Sztajn, zam. w Montrealu". Po wielu operacjach plastycznych nie obawiał się rozpoznania, poza tym jako urodzony służbista z ochotą wypełniał rozkazy, choć mimo upałów zmuszony był nosić obuwie o potrójnej podeszwie. Ziemia Święta paliła go w stopy.

A Topielica? Od paru dni przebrana w męskie szaty koczowała z grupą “czcicieli piachu" na pustyni Mohave. Miała jednak nadzieję, że zanim przyjdzie pora, aby kolektywnie zakopać się w ziemi, otrzyma sygnał rozpoczęcia akcji. Dzień i noc nie rozstawała się z małym tranzystorowym radyjkiem na słuchawki i natychmiast po otrzymaniu sygnału o pożarze wyruszyła do Mexico City, którego port lotniczy wyznaczono na jej punkt kontaktowy.

Analogicznie Drakula skierował się do Tokio, Wilkołak do Delhi, a Frankenstein na słynne z masakry dokonanej ongiś przez terrorystów lotnisko Lód.

A Mister Priap, czy dziś, jak kto woli, Aldo Tortini, nadal tkwił w Nowym Jorku, zgubiwszy swych ewentualnych tropicieli w metrze. Już następnego dnia przepoczwarzył się w beznogiego kalekę i rozpoczął karierę grajka i malarza portrecików od ręki na jednej z ruchliwych ulic Bronxu.

Samolot z Paryża wylądował o 18.20. Wspaniały, do ptaka podobny, Concorde. Dla Brigitte był to pierwszy lot na tej linii, nie miała więc wśród załogi ani bliskich koleżanek, ani żadnego pilota, z którym mogłaby spędzić noc i dzień odpoczynku przed powrotem. Poza tym należało wywiązać się ze zlecenia. Staruszek, który na lotnisku prosił ją o grzeczność, był tak przejęty, tak zależało mu, aby lekarstwa dotarły na czas, że ledwie znalazła się na ziemi, niezwłocznie ruszyła na poszukiwanie poczty. Przy szklanych drzwiach natknęła się na automatyczny wózek na kółkach ozdobiony napisem “Inwalida Brudnej Wojny", na którym jakiś kaleka wygrywał na organkach Yanfcee Doodle, melodyjkę znaną jej z audycji Głosu Ameryki. Mijała go, gdy nagle przestał grać i rzucił skrzekliwie:

– Przepraszam, mademoiselle, ale czy była pani kiedykolwiek w Babilonie?

– W ruinach Babilonu raz. ale dziesięć razy byłam w pobliskim Bagdadzie.

– A może pani wesprzeć biedną ofiarę ekspansjo – nistycznego militaryzmu i cynicznego pogwałcenia praw człowieka…

Otworzyła torebkę, wyjęła nieduży pakuneczek i rzuciła w fałdę koca.

– Niech panią los w dzieciach wynagrodzi, niech pani szlaki będą wysokie, a loty śmiałe – podziękował inwalida.

Brigitte spiesznie odeszła, jakby czując, że najlepiej będzie szybko zakończyć sprawę. Przesyłkodawca dał jej pięćset dolarów. Trzeba to było wydać. Przez chwilę zastanawiała się, jak najłatwiej dotrzeć z lotniska J. F. Kennedy'ego do miasta.

Tymczasem Aldo Tortini odjechał również szybko sprzed poczty i niebawem z tarasu mógł przyglądać się stalowemu ptakowi ze znakami “Air France". Przyglądał się długo, mamrocząc słowa nie pochodzące z żadnego ludzkiego języka.

Wycieczka na Manhattan zaczęła się pechowo. Taksówka kierowana przez ryżego Irlandczyka na jednym ze skrzyżowań omal nie zderzyła się z ogromnym cadillakiem. Taksówkarz uniknął kolizji, ale zjeżdżając na bok zawadził o latarnię. Poszła szyba…

– Serdecznie przepraszam – tłumaczył się kierowca cadillaca, szybko otwierając portfel i wciskając banknoty spienionemu szoferowi. – Mam nadzieję, że bardzo pani nie przestraszyłem – zwrócił się do Brigitte,