– Mnie nie tak łatwo przestraszyć – powiedziała stewardesa, która wyszła z wozu i oglądała uszkodzenia – ryzyko jest poniekąd moim zawodem.
– Moim też – powiedział winowajca – jeśli pani pozwoli, odwiozę panią gdziekolwiek bądź, choćby na Ziemię Ognistą.
Przyjrzała się uważnie mówiącemu. Mogło być gorzej. Wysoki, barczysty, o ogorzałej twarzy wilka morskiego czy zawodowego organizatora safari. Pomyślała, że właściwie nie ma nic do roboty, a nieznajomy nie wyglądał na mężczyznę, z którym można się było nudzić.
– Przyjmuję propozycję zadośćuczynienia, nazywam się Brigitte Leblanc.
– A ja Larry Bell – uścisnął jej dłoń mocno, ale z wyczuciem.
Śmieszna, wesoła, postrzelona Brigitte, o szczupłych nogach, małych piersiach i szelmowskim uśmiechu. Czasami dobrze być nierozsądną. Czy mogła przypuszczać, jedząc kolację na Piątej Alei w hotelowym barku, że w tym samym czasie jej koleżanka Babette leży martwa w kostnicy Tel – Awiwu razem z piątką ofiar bomby, która detonowała pod mikrobusem zdążającym z lotniska do miasta?
Czy tańcząc z Larrym we włoskiej knajpie i pałaszując rozmaite frutti di marę pomyślała o smagłolicej Antoinette, którą w pięć minut po wejściu do pokoju w delhijskim terminalu ukąsiła królewska kobra? Bell opowiadał ze swadą o tajnikach żeglowania na ryczących czterdziestkach, a tymczasem Antoinette była w agonii. Prawdopodobnie dałoby się ją jeszcze uratować, ale nie wiedzieć czemu, solidne drzwi zostały zamknięte od zewnątrz, telefon wyłączono, instalacja alarmowa nie działała, a okno, jak to bywa w klimatyzowanych wnętrzach, było nieotwieralne i nie do rozbicia. Kiedy po kilku godzinach do pokoju stewardesy zajrzała hinduska pokojówka, na ratunek było już za późno.
Szampański wieczór! Ostatni w życiu Simone, szczupłej i drobnej jak Edith Piaf. Cóż podkusiło ją, aby zaraz po przybyciu do Mexico City nurkować samotnie w pustym o tej porze basenie hotelowym? Nagły, niespodziewany kurcz, rozpaczliwe bicie dłońmi o wodę…
W tym samym czasie roznamiętniona pocałunkami samotnego żeglarza Brigitte, we wspaniałym apartamencie dla nowożeńców, niepomna skrupułów ani zobowiązań wobec narzeczonego niedojdy, do ostatka powtarzająca “non, non!". uległa. A gdy nastał ranek i słońce zajrzało do hotelowej sypialni, z lekkim zażenowaniem dostrzegło na wpół dziecinną buzię stewardesy na szerokich piersiach morskiego wilka…
Po przeciwległej stronie globusa, w tokijskiej klinice umierała na skutek zatrucia wysoka jak drabina Mirelle – stały obiekt przyjacielskich docinków koleżanek z “Air France".
Tymczasem panna Leblanc miała sny kolorowe, fajne, beztroskie. Parę razy w nich pojawił się jej Larry. Nie ma co, ten facet był wspaniały. A ile znał wesołych sztuczek i kawałów. Potrafił jeden banknot trzymany przez nią w ręku rozmnożyć na sześć identycznych, nieoczekiwanie wyjął barmanowi kieliszek z nosa, a pstryknięciem palców potrafił zmienić koniak w zamkniętej butelce w coca – colę, co zmusiło kelnera do trzykrotnego udawania się do barku.
Ten wspaniały człowiek miał tylko jedną rzecz nieprzyjemną – ręce. Cały dzień nie zdejmował rękawiczek, w kawiarni panował półmrok, tak że w całej okazałości Brigitte zobaczyła je bardzo późno. Były czerwone, brzydkie.
– Skutek odmrożeń – wyjaśnił Larry Bell – cena przygody w Arktyce.
Prosił, aby opowiadała mu jak najwięcej o sobie. O swej pracy, przeżyciach. Szczegółowo pytał o ostatni lot. Może zdarzyło się coś ciekawego?
– Nie, wszystko było w porządku – odpowiadała Brigitte zamykając mu usta pocałunkiem. Czuła się autentycznie zakochana. No, może za mocne słowo, urzeczona Nigdy w życiu nie natrafiła na równie wspaniałego mężczyznę. Inna sprawa, że o przesyłce i spotkaniu z kaleką nie opowiedziałaby nawet rodzonej babci.
Bell nie spał od dłuższego czasu. Czując słodki ciężar na piersi, myślami był bardzo daleko. Zastanawiał się, wysilając całą swoją inteligencję – co przesłał przed swą śmiercią (jeśli wierzyć opowieściom prasy o pożarze) don Diavolo swemu wspólnikowi i nielojalnemu prorektorowi Szkoły Upiorów o przezwisku Mister Priap?
Przekonanie Fawsona, że rozgrywka z Anitą nie będzie trudna, a mecz zakończy się wynikiem wysokobramkowym, wynikało z dwóch przesłanek: przeświadczenia, że jego walory zewnętrzne zrobiły na dziewczynie oszałamiające wrażenie i ponadto z informacji, że jest to istota skromna, nie zepsuta, a więc z ogromnymi nie wykorzystanymi zasobami uczucia, które przy umiejętnym podejściu będzie można do woli eksploatować niczym kopalnię odkrywkową. Meff nie zakładał szybkiego szturmu i bezwarunkowej kapitulacji, chciał pobawić się w wojnę oblężniczą. Zamierzał rozkochać dziewczę, omotać je, a potem dopiero, jak wytrawny pająk, przystąpić do konsumowania ofiary.
Poza tym obecny Meff nie był już tym samym niewyżytym podrywaczem z lotniska Orły, który po raz pierwszy skierował wzrok na Havrankovą. Wówczas zachwycił się nią naturalnie, samczo, zapragnął jej jak najwspanialszej zabawki, i to na stałe. Obecnie, nasiąknięty diabelstwem jak alkoholik wódką, marzył przede wszystkim o rozkoszach psychicznych, jakie może dać deprawacja niewinności, zbezczeszczenie dobra.
Anita pociągała go, ale drażniła zarazem swą szlachetnością i bezinteresownością. Chciał przedrzeć się przez tajemnicę jej pięknej buzi, dotrzeć do ciemnych komórek na dnie jej świetlanej duszy (musiały być takie) i wywlec je na światło dzienne. Marzył o występku z Havrankovą. W snach jawiły mu się erotyczne obrazy, przy których Emmanuelle musiałaby ujść za bajeczkę dla grzecznych chłopców.
– Proszę sobie wyobrazić, jadę sama – powiedziała piękna Czeszka, gdy usiedli przy stoliku lotniskowej kawiarenki.
– Czyżby coś się stało? – zapytał Meff.
– Sylwia przed trzema godzinami złamała nogę. Dzwoniła do mnie i opowiadała. Jest okropnie zmartwiona i zszokowana. Mówiła, że podcięło ją coś niewidzialnego, gdy schodziła ze schodów…
– Nie ma rzeczy niewidzialnych – uśmiechnął się Meff.
Popatrzyła na niego swymi ogromnymi, wilgotnymi oczami i powiedziała poważnie:
– A błogosławione duchy?
– Duchy, a zwłaszcza błogosławione, nie podcinają nóg panienkom udającym się na narty. Co zamówimy, koniaczek?
– Poproszę lody – powiedziała, ślicznie wyginając kształtne usta.
– W takim razie ja również lody. Z owocami.
A potem rozmawiali. Głównie o archeologii. Havran – kova opowiadała o ostatnich wykopaliskach w Jerycho, gdzie jak dotąd nie natrafiono na jakiekolwiek obiekty różniące się od domów mieszkalnych; nie było ani pałaców, ani świątyń.
– Czyli jest to dowodem, że wiara i kult religijny to rzeczy późniejsze, nabyte, produkt ludzkiej alienacji w procesie rozwoju sił wytwórczych – zauważył Fawson.
– Niekoniecznie, może wtedy każdy miał Boga w sercu.
Później mówili o rodzinie i Meff czujnie sprzedał informację, że jak dotąd jest kawalerem, co zazwyczaj podnosiło jego wartość w oczach przyzwoitych panienek (przeciętnie o około 72%). Anita opowiedziała mu trochę o sobie. Rodziców nie znała, umarli w dzieciństwie wkrótce po przybyciu do Francji, wychowywała ją ciotka, a gdy umarła, Havrankova miała wtedy około dziesięciu lat, zajęły się nią zakonnice. Parę lat przebywała na południu Francji. Kiedy miała siedemnaście lat, nieoczekiwanie odnalazła ją daleka kuzynka Sonia, stale mieszkająca we Włoszech. Wówczas po raz pierwszy opuściła na dłużej klasztor i spędziła trzy cudowne miesiące w Italii. Florencja, Rzym, Neapol, Capri… Gdy mówiła o tej podróży, w oczach można było dostrzec cały esencjonalny błękit włoskiego nieba. Sonia koniecznie chciała dobrze wydać ją za mąż. Sama zamężna (małżonek dobrze sytuowany architekt) – uważała, że jest to jedyny rozsądny rodzaj kariery dla przyzwoitej kobiety. Anita była innego zdania. Pompeja i Forum Romanum rozbudziły w niej namiętność do antyku. Chciała studiować. Po rocznym pobycie na uniwersytecie w Rzymie uznała jednak, że lepiej będzie przenieść się na Sorbonę.
Meff wywnioskował, że stosunki z Sonią, a ściślej mówiąc jej mężem Carlem, zdecydowanie się popsuły. Anita przyjęła w formie pożyczki niewielką stałą pensję od kuzynki i przeniosła się do Paryża. Było to pół roku temu. Pensja starczała na opłacenie bursy i zapewniała skromne utrzymanie. Jako wybijająca się studentka otrzymała stypendium, a ponadto dorabiała trochę tłumaczeniami z włoskiego. Niekiedy decydowała się również na pracę w charakterze baby – sitter.
Havrankova opowiadała o sobie dość długo, aż wreszcie zerknęła na zegarek.
– Muszę jeszcze sprzedać bilet Sylvii – powiedziała przepraszająco.
– Z tym nie ma najmniejszego kłopotu – stwierdził Meff – ja go kupuję.
Popatrzyła na niego z pewnym zdziwieniem:
– Pan też wybiera się do Szwajcarii?
– Nie mam akurat nic do roboty.
– A umie pan jeździć na nartach? Ja trochę trenowałam, w Pirenejach…
– Próbuję.