Susy bardzo szybko doszła do siebie. Umyła się, zjadła, poczęstowała piwem i zgodziła obejrzeć całą bazę, oczywiście na prośbę Rawlingsa, charakteryzującego się łatwowiernością możliwą jedynie u komendantów ściśle tajnych obiektów na zachodniej półkuli.
Utkwiony w nim wzrok panny Waters dowódca brał wyłącznie za wyraz szczególnego zainteresowania. Bardzo mu to odpowiadało, i ani się spostrzegł, jak myśli jego poczęły tracić suwerenność, impulsy stały się kontrolowane, a świadomość Topielicy zagnieździła się w jego jaźni niczym robak w jabłku, podporządkowując sobie wolę, zmysły i inteligencję.
Po paru godzinach był już właściwie tylko skafandrem dla osobowości Topielicy. To, że jej osłabione ciało odwieziono do prywatnej kliniki w Albuquerque, nie miało znaczenia. Lekarze nie potrafili dać żadnej diagnozy. Panna Waters wydawała się być całkowicie pozbawiona siły witalnej, zawieszona między życiem i śmiercią, choć nie sposób było ustalić charakteru jej schorzenia.
Komendant natomiast, przeciwnie, zdawał się zdrowszy niż kiedykolwiek, może, stwierdzali pracownicy, był tylko bardziej skupiony, małomówny. Za każdym nawrotem promu intensywniej wpatrywał się w twarz majora Briana Scotta. Psychika kosmonauty była dość oporna na telepatyczny wpływ, otwierała się powoli, poszczególne zakątki świadomości broniły się przed podporządkowaniem cudzej woli. Brian skarżył się swemu koledze, że odczuwa bóle głowy, paraliż niektórych mięśni. Współtowarzysz proponował zwrócenie się z prośbą o zgodę na wcześniejsze lądowanie. Scott odmówił.
Telepatyczna interwencja postępowała dalej. A gdy przyszła pora łączności, Topielica obleczona w ciało Rowlingsa (nadajnik biologiczny został w bazie) mogła zameldować o pomyślnym zakończeniu pierwszego etapu.
Starą czynszówkę w jednej z dzielnic ongiś zamieszkałych przez klasy średnie, później przez Murzynów, a obecnie koczowisko rozmaitej nędzy – Portorykańczyków i Wietnamczyków – Larry Bell odnalazł nie bez trudu. Ucharakteryzowany na Priapa (trudno było mu się kurczyć, ale w końcu należał do magików dużej klasy), nie wzbudził większego zainteresowania śpiącego na schodach narkomana i dotarł do zapuszczonego mieszkania na pierwszym piętrze. Zachowywał ostrożność i czujność. Brał pod uwagę możliwość zasadzki. Nawet kombinację cyfrową w kasie nakręcał patykiem, z dystansu, bojąc się eksplozji czy wystrzału zamontowanego wewnątrz samopału. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Już po chwili trzymał w ręku niewielkie czarne pudełeczko. Larry podejrzewał, że jest to jakiś nie opatentowany gatunek przekaźnika, ale wolał nie grzebać w środku urządzenia. Czekał na godzinę 16 (według Greenwich 22.00). Zęby nie tracić czasu, dokładnie przeszukał mieszkanie. Poza pewną ilością kostiumów, pojemnikiem z truciznami i sporą ilością broni nie znalazł niczego, co mogłoby wzbudzić zainteresowanie. Na koślawym stoliku leżał czysty notes, z którego powydzierano przeszło połowę kartek. Niemniej Larremu, dzięki popiołowi z papierosa, udało się odcyfrować ostatnią notatkę, która, kreślona energicznie, odcisnęła się na następnej stronie “Gerald Blake, New Jersey…" Nazwa ulicy była trudniejsza do odczytania.
A potem czekał, co pewien czas zerkając na zegarek. Miał już jakiś obraz całości. Fawson i jego szajka przygotowywali wszechświatową zagładę. Czy całej ludzkości, czy tylko wybranych jej części – tego chwilowo nie wiedział. Możliwe, że Piekło miało jakąś nową koncepcję narodów wybranych. Bell był przekonany o jednym: akcja ta nie mogła się udać. Wystarczy przecież, że upewni się co do podejrzeń, przekona, czy szef jest Fawsonem (zdjęcie Fawsona wyciął sobie z reportażu o pożarze), a potem będzie mógł tylko przekazać informacje Białym i czekać na dalszy rozwój wydarzeń wraz z zasłużoną nagrodą. Może zresztą już teraz powinien powiadomić konkurencję o swych osiągnięciach. Nie, lepiej, jak dostaną na tacy całości
Belfegor całe swe długie życie był graczem, uwielbiał pokera, co zresztą przy umiejętnościach iluzjonistycznych stanowiło dziecinną zabawką, Przepadał za stawianiem wszystkiego na jedną kartę, zwłaszcza gdy karta ta była znaczona. Owszem, przy drobnych rozgrywkach zachowywał jak najdalej posuniętą ostrożność, jednak w momencie gdy można było jednym rzutem zgarnąć całą pulę, nie wahał się nigdy. Tak działo się, gdy postanowił naciągnąć Piekło na Szkołę Upiorów, tak było i teraz, kiedy ruszył w prywatną grę na szachownicy o niepoliczalnej liczbie pól pomiędzy Czarnymi i Białymi, dysponując jedyną tylko figurą – sobą.
Była za minutę szesnasta, poprawił się na fotelu vis – a – vis telewizora, gdy nagle usłyszał za sobą skrzypnięcie podłogi.
Nie miał czasu sięgnąć po wodę święconą czy jakąkolwiek broń, ba, nie miał czasu nawet zerwać się z fotela, starczyło jedynie, żeby pomyśleć: “Jak to się stało?"
Cios karate nieomal odrąbał jego czerep od tułowia. Gnom sturlał bezwładne ciało w kąt pokoju, zachichotał i szybko zajął miejsce w fotelu. Iskrzenia przelatujące przez ekran świadczyły, że zdążył w ostatniej chwili.
W ciągu nocy śnieg pokrył całą dolinę. Mogło się wydawać, że biel sczołgała się z wierchów, aby zatrzeć drogę, którą przybył Agent Dołu.
Wygląda to niczym ołtarz ofiarny – pomyślał Fawson i jęknął. Myślenie sprawiało mu kolosalny ból. Kocio – kwik gigant! i wszystko przez Anitę, która śmigała teraz na zboczu gdzieś powyżej linii lasów. A przecież miniony wieczór zapowiadał się niezwykle romantycznie. Meffowi wydawało się nawet, że przekroczył jakiś kolejny prożek intymności, skrócił o parę centymetrów.dystans dzielący go od serca (i nie tylko) uroczej blondynki. Rozmawiali patrząc sobie w oczy, ściskając za ręce… Fawsona zdumiewał własny cynizm. Chociaż, prawdę mówiąc, przebywając obok Havrankovej zapomniał o całym bożym (chwilowo) świecie, o swej ponurej misji, a zwłaszcza o roli superkata. Chwilami nawet tracił poczucie, że jest to w ogóle przedostatni wieczór wszystkiego. Lody topniały, w coca – coli i między nimi.
Dziewczyna dała się nawet namówić na mały kieliszek likieru. “Dla towarzystwa" Meff “przyswoił" parę drinków. O 22. przeprosił Anitę na parę minut – miał kolejny seans łączności ze swymi “rycerzami Zła".
Kiedy wrócił, obok blond bóstwa siedział jeden z tykowatych Norwegów, Lars Svensson! Bodajże tak się przedstawił. Okazało się, że podczas spaceru Havrankova zdążyła zawrzeć szereg znajomości. Svensson należał do narciarzy specjalistów od kombinacji alpejskiej. (Nie ze mną te kombinacje, Lars – warczał w duchu Fawson). Najchętniej przegnałby Skandynawa albo zamienił go w pingwina – rzecz w końcu wykonalna. Ale nie chciał wyjść przed Havrankovą na zazdrośnika i brutala. Siedzieli zatem w trójkę.
Stawka na upicie przeciwnika, którą obrał Meff, okazała się samobójcza. Po dobrych kilku kolejkach Svensson nadal trzymał się na swych muskularnych nogach, tak jakby koniak nie robił na nim żadnego wrażenia, szatan zaś był pijany bardziej niż podczas piekielnej inicjacji w chacie Boruty. Miał zaledwie tyle przytomności, by nie palnąć żadnego głupstwa – nie nawymyślać obecnym od żyjących trupów ani nie popisywać się żadną z diabelskich sztuczek. Jak dziecko dał się zaprowadzić do pokoju i usnął.
Rankiem, przy śniadaniu, dość długo przyglądał się Anicie, ale wyglądała niewinnie jak święta Cecylia, i to w wieku lat trzech. Trochę odetchnął. Zwłaszcza gdy miłe dziewczę pozwoliło pocałować się w policzek.
Później Havrankova zaprosiła go na narciarski spacerek. Odmówił. Tego poranka kontury świata widział nieostro, a będąc na szlaku, nie potrafiłby bezbłędnie stwierdzić, gdzie góra, gdzie dół. Poza tym musiał pilnować coraz lepiej rozkręcającego się interesu. Jednego był pewien. Dzisiejszego wieczora dokona ostatecznego szturmu. Nie będzie żadnego wina, whisky, Norwegów czy zasad moralnych. Zdobędzie Anitę za jej zgodą lub bez zgody, siłą lub sposobem, a jak zajdzie potrzeba, przy pomocy wszystkich metod, jakimi dysponuje dyszący pożądliwością mężczyzna i diabeł. W pewnych sytuacjach wychodzi to zresztą na jedno i to samo. Owszem, dużo lepiej by wyglądało, gdyby inicjatywa sypialniana wyszła od Havrankovej, a “zbrukanie" nastąpiło na własną prośbę, ale na długą kampanią przeraźliwie szybko zaczynało brakować czasu. Będąc blisko siebie, ciągle pozostawali obok.
O dziesiątej rano wysłuchał kolejnych komunikatów.
Priap miał już bombę i upatrzony wieżowiec. Konstruktor atomowego cacka znajdował się w tym czasie wewnątrz własnej kasy pancernej, chłodniejszej niż stosunki bilateralne Angola – RPA, i wszystko wskazywało, że w tym właśnie miejscu będzie musiał powitać koniec świata.
Drakula wyszedł w morze. Mimo burzowej pogody wysokoprężne turbiny niosły jego pływający kurnik ponad Rowem Kurylsko – Kamczackim, stale na północny wschód, a ściślej mówiąc, w te dziwne i niebezpieczne okolice, gdzie północny wschód graniczy z północnym zachodem. Książę wyssał na kolację pucołowatego chłopca okrętowego i był jak najlepszej myśli.