– A więc mieliście jeszcze wspólnika. Też cudzoziemca. Sami widzicie, im dalej w las, tym więcej dowodów obciążających.
– Ależ on dawno nie żyje! – z rozpaczą wykrzyknął Meff.
Żołnierze wymienili znów porozumiewawcze spojrzenia, i zamilkli. Skoro w sprawę zamieszany był trup, musiała być ona jeszcze poważniejsza.
Od strony drogi ozwał się stłumiony warkot.
– Nareszcie jadą – ucieszył się młodszy przesłuchujący.
Warkot ucichł przed strażnicą, ozwały się jakieś głosy. Ktoś zameldował: “Jest tu obok, panie majorze", i do pokoju wszedł zwalisty mężczyzna w mundurze.
– Gdzie szpieg? – rzucił krótko, bez powitań, do wyprężonych żołnierzy.
– Tu jest, panie majorze! – odpowiedzieli chórem.
– Zabieram go ze sobą – powiedział oficer zbliżając się do Meffa. Mundur ledwo mógł pomieścić przysadziste cielsko, a nalana śniada twarz wydała się Fawsonowi dziwnie znajoma.
– Tylko dlaczego przyjechał pan major, skoro uprzedzali o przyjeździe kapitana? – spytał nagle sierżant.
Tajfun “Iwan", który w i995 roku spustoszył zachodnie wybrzeża Kalifornii, miał znacznie mniej dynamizmu niż rozsypujący się oficer. Meff zdążył poznać mechanizm syntezy diabelskich pomocników, teraz był świadkiem analizy czy, jak kto woli, rozmnażania przez podział. Przezornie usunął się na bok. Nie minęło pół sekundy, a trzej czarni funkcjonariusze piekieł przystąpili do działania. Żółciejszy obalił za pomocą karate sierżanta, czarniejszy znokautował żołnierza, a najbielszy porwał za rękaw Fawsona, wydając przy tym najbardziej zrozumiałą komendę świata: “W nogi!" Wypadli ze strażnicy, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Wartownik padł rażony bykiem. Motor z przyczepą czekał o parę kroków. Niestety. Od strony centrum wsi widać było unoszący się tuman kurzu. Widocznie nadjeżdżał autentyczny kapitan.
– W las! – wrzasnął czarny.
W trójkę wpadli między młode świerczki. Żółty, zostawszy nieco z tyłu, wydobył nie wiedzieć skąd automatyczny pistolet i omiótł serią drogę. Dwie pasące się na niej gęsi podniosły skrzydła do góry, ale nie uchroniło to ich przed egzekucją. Meff biegł, nie zadając żadnych pytań. Widział, jak czarniawy wymachuje jego jakimś cudem odzyskanym neseserem. Biały, gdy przystanęli na chwilę paręset metrów dalej, wetknął Fawsonowi plik papierów.
– Uważaj, tam są wszystkie listy.
A potem znów popędzili w dół. Do trzasku gałęzi za nimi i okrzyków goniących żołnierzy, których musiało być więcej, niż można by się spodziewać, doszło nieprzyjemne ujadanie. Ktoś spuścił psy.
Meff lubił zwierzęta, ale bez przesady. Oszołomiony, ogłupiały natłokiem wydarzeń, biegł dysząc przeraźliwe za tym najczarniejszym, torującym drogę przez zarośla.
– Co ze stryjem? – zapytał podczas kolejnego postoju. – Nie żyje?
– Wykonał zadanie i został na własną prośbę odwołany na Dół – rzekł białawy. – Teraz wszystko jest na pańskiej głowie.
– A Beta?
Czerniawy roześmiał się, ukazując równe ciemne zęby.
– Wpadła mu w oko, filut…
– Pospieszcie się – wrzasnął żółtek – okrążają nas!
– Nie jestem dobry na długie dystanse – zwierzył się Meff.
– To już niedaleko.
Raptownie ściana krzaków rozdarła się i Fawson zahamował, łapiąc powietrze jak odcedzona z wody ryba. Byli na brzegu retencyjnego zbiornika. Lustrzaną powierzchnię marszczył lekki wietrzyk. Jak okiem sięgnąć – ani łódki, pontonu czy choćby kawałka drewna.
– Nie najlepiej pływam! – zawołał podróżny.
– Drobiazg – skomentował żółty, który wyglądał na najbardziej przedsiębiorczego z całej trójki. – Chodźcie, chłopaki!
Kolejny trick przypomniał Meffowi jego ulubioną zabawkę, klocki “Lego". Okazało się, że piekielni aktywiści mogą łączyć się również wzdłuż. W mgnieniu oka czarny wskoczył na białego, na czarnym uplasował się żółty, ciała ich zrosły się błyskawicznie, tworząc coś w rodzaju węża morskiego z ludzką głową.
– Siadaj na nasz kark! – padło polecenie.
Posłuchał. “Samotrzeć podłużny" błyskawicznie wsunął się do wody i bystro jął pruć chłodną toń. Kiedy znajdowali się pośrodku akwenu, ścigający wypadli na brzeg i bezradnie kręcili się po łące. Ktoś strzelił, lecz chybił paskudnie. Pierwszy człon węża uniósł na pożegnanie rękę, układając palce w kształt, który jednym przywodzi na myśl playboyowskiego króliczka, dla innych zaś jest symbolem zwycięstwa.
Albinos spotkał Pucołowatego w stołówce. Cherubinek, zaczytany w lekturze najnowszej publikacji Tofflera, nawet nie zauważył, że jego łyżka od pięciu minut omija talerz, wykonuje jałową ewolucję w powietrzu i przenosi pustkę do ust. Inna sprawa, że różnica z punktu widzenia gastronomicznego była niewielka – dziś na obiad zaaplikowano pracownikom zupę “nic".
– I co o tym myślisz? – rzucił białowłosy, którego wąskie wargi nadawały twarzy pewien wyraz bezwzględności.
– Sądzę, że o losie ludzkości w ostatecznym rozrachunku zadecyduje psychologia, a nie ekologia – odrzekł zapytany, nie zaprzestając bezpłodnego wiosłowania.
– Myślę o tej paskudnej aferze z mister Fawsonem – Albinos bezceremonialnie wyjął książkę z rąk zajadłego czytelnika. – Czytałeś raporty?
– Czytałem. Manewr 94 pod tytułem “Ostrzeżenie" poniósł klęskę. Doszło do spotkania.
– Nie znasz jeszcze iskrówki na temat korekt. Próba nadania całej sprawy miejscowym organom spaliła na panewce. Wymknął się.
– Po raz kolejny nie doceniliśmy faceta! Zresztą, pracując takimi metodami…
– O to to to! – ucieszył się Albinos i przysunął bliżej kolegi. – Powiem szczerze, metody naszego staruszka są, lekko mówiąc, anachroniczne. Świat poszedł naprzód, kwitnie gwałt i przemoc, korupcja i terror, a my posługujemy się metodami świętego Franciszka! Tu trzeba raczej ręki Savonaroli lub Torquemady…
– Cii… – Pucołowaty rozejrzał się niespokojnie. – Wiesz, że stary nie lubi wspominać tych ubolewania godnych błędów i wypaczeń.
– Ale mam rację?! Co?
– Prywatnie muszę ci przyznać. Ale…
– Mówmy szczerze, braciszku, jeśli dalej będziemy grali, tak jak gramy, ani się obejrzymy, a nie będzie w co grać…
– Nie powinienem słuchać tych herezji.
– Ale w duchu przyznajesz mi rację?
– Rozmawiaj o tym z szefem, nie ze mną. Może chcesz trochę zupy?
– Dziś poszczę. A szefa łatwo się nie przekona. Mam zresztą inny pomysł.
– To znaczy?
– Wykazać własną inicjatywę!
Blondyn o twarzy cherubinka wstał tak gwałtownie, że wszystkie pracownice, przy sąsiednich stolikach, pochłonięte spożywaniem dietetycznego kisielu, odwróciły głowy.
– Czy wiesz dokładnie, co mi proponujesz?
Albinos nic nie odpowiedział, tylko pociągnął go za ramię, w korytarzu zaś począł zdanie po zdaniu wyłuszczać własną koncepcję.
– Pamiętaj, jeśli się uda, rozgrzeszą nas ze wszystkiego, i to dwa razy.
Meff spał źle. Dręczyły go koszmary. Oto stąpał po wielkich, położonych na płasko żaglach, tak silnie naprężonych, że prawie nie uginających się pod stopami, i nagle, patrząc pod nogi, dostrzegł na tkaninie olbrzymią ilość rudawych plam, identycznych jakie wywołuje płonąca za – pałka zbliżona od spodu do kartki papieru. Plamy rosły, już po chwili języczki ognia przeskoczyły na drugą stronę. Całe żaglowe pole pokryło się setkami symetrycznie ustawionych zniczy. Zerwał się wicher. Kłęby dymu układały się to w gigantyczną postać Bety, to przypominały trzech czarnych, to wreszcie otaczały Meffa zwartym kręgiem. Płótno pękało, jak wydzierane z arkusza znaczki pocztowe. Ogień ciął materiał na coraz mniejsze kawałki, które jak tafle kry zaczynały kołysać się w powietrzu, potem tonąć. Fawson usiłował biec, przeskakiwać z płachty na płachtę, goniony cygańską muzyką i robactwem, które, ścigane ogniem, zaczęło wypełzać spod płachty i wspinać się na jego nogi. Daleko w dole przelewały się dziwne fale, unosząc się coraz wyżej i wyżej. Co mógł oznaczać ten sen? Rozpad systemu wartości? krach pewnej naciągniętej koncepcji? zapowiedź zagłady?
Nagle Meff spostrzegł, że oszalałe fale nie są wodą, lecz rozpaloną lawą. W lawie tej kraulem przedzierało się kilkudziesięciu nieszczęśników. Każdy z nich miał w zębach sznur. – Wio, wista wio – odzywał się z tyłu znajomy rechot. To stryj sunął w kostiumie kąpielowym na nartach piekielnych, niczym Amfitryta ciągniony przez zaprzęg potępionych. A kawałki płótna opadały coraz niżej.
– Prosimy zapiąć pasy, nie palić.
Podróżny poderwał głowę. W perspektywie majaczyła sylwetka wieży Eiffla. Samolot podchodził do lądowania w Paryżu.
To, co działo się przez ostatnie kilkanaście godzin, było jeszcze bardziej niezwykłe niż happening poprzedniej nocy. Niezwykłe poprzez swoją całkowitą normalność. Na drugim brzegu jeziora czekał na uciekinierów zaparkowany samochód. Czarni przekształcili się natychmiast w jednego grubego szofera w liberii, który nie zwlekając zapuścił silnik. Z polnej ścieżki wypadli na zwykłą drogę, ze zwykłej drogi na szosę pierwszej kolejności odśnieżania, ale akurat była jesień i nikt nie odśnieżał. Nikt ich też nie ścigał. Parokrotnie na rogatkach miast mijali posterunki o niejasnej przydatności. Jak wyjaśnił kierowca, obliczały one dla celów statystycznych rozwój motoryzacji na drogach, i znów ich nikt nie zatrzymał. Być może samochód posiadał jakieś szczególne znaki rejestracyjne albo po prostu mieli szczęście.