Выбрать главу

Jakoś tak się składa, myślał z tą niewielką dozą goryczy, na jaką mógł się zdobyć, że Fundacja ma wzrok utkwiony w przyszłość. To, co ich pochłania, to ich przeznaczenie i Drugie Imperium. Nie mają czasu ani ochoty, aby spojrzeć wstecz i irytują ich ci, którzy to robią.

Oczywiście tym więksi z nich głupcy, ale sam nie mógł wyplenić głupoty. A poza tym może i lepiej, że jest tak właśnie. Może sam prowadzić te ważne poszukiwania i nadejdzie jeszcze chwila, w której wspomną o nim jako o wielkim pionierze tego, co istotnie ważne.

Znaczyło to, oczywiście (i miał tyle intelektualnej uczciwości, żeby to przyznać), że również on pochłonięty był myślą o przyszłości, przyszłości, w której zostanie uznany i doceniony i będzie stawiany na równi z Harim Seldonem. Prawdę mówiąc, on nawet będzie ważniejszą postacią, bo jak można porównywać wypracowanie planu na wyraźnie przedstawiające się przyszłe tysiąc lat z przecieraniem drogi przez minione dwadzieścia pięć tysięcy?

I nadszedł właśnie ten dzień, to był ten dzień.

Burmistrz zapowiedziała, że stanie się to zaraz po ukazaniu się obrazu Seldona. To był jedyny powód zainteresowania Pelorata Kryzysem Seldona, który od miesięcy zajmował umysły wszystkich na Terminusie i prawie wszystkich w Fundacji.

Dla niego to, czy stolica Fundacji pozostanie na Terminusie czy też zostanie przeniesiona gdzie indziej, nie robiło większej różnicy. A teraz, kiedy kryzys został zażegnany, Pelorat nie był pewien, którą stronę poparł Hari Seldon, a nawet czy ta sprawa w ogóle została przez niego wspomniana.

Ważne było, że Seldon się ukazał i że teraz nadszedł jego dzień.

Były dwie minuty po drugiej, kiedy przed stojącym nieco na uboczu domem, już właściwie poza granicami miasta, zatrzymał się samochód.

Rozsunęły się tylne drzwiczki. Wysiadł strażnik w mundurze służby ochrony burmistrza, za nim młody mężczyzna i na koniec jeszcze dwóch strażników.

Wywarło to na Peloracie wielkie wrażenie. A więc burmistrz nie tylko wiedziała nad czym pracuje, ale uważała też, że jego praca ma ogromne znaczenie. Mężczyzna, który miał być jego towarzyszem podróży, przyjechał w honorowej asyście, a w dodatku obiecano dać im do dyspozycji statek pierwszej klasy, którym miał sterować jego towarzysz. To było naprawdę wzruszające. Naprawdę.

Gosposia Pelorata otworzyła drzwi. Mężczyzna wszedł do środka, a towarzyszący mu strażnicy stanęli po obu stronach drzwi. Pelorat widział przez okno, że trzeci strażnik został na zewnątrz i że podjechał drugi samochód. Z dodatkową strażą! To doprawdy zadziwiające!

Kiedy się odwrócił, młody mężczyzna był już w pokoju. Pelorat stwierdził z zaskoczeniem, że rozpoznaje w nim człowieka, którego widział w holowizji. — Pan jest tym radnym — powiedział. — Pan jest Trevize!

— Zgadza się. Golan Trevize. Profesor Janov Pelorat?

— Tak, tak — odparł Pelorat. — To pan ma…

— Będziemy towarzyszami podróży — powiedział sztywno Trevize. — Tak przynajmniej mi mówiono.

— Ale pan przecież nie jest historykiem.

— Nie. Jak pan rzekł, jestem radnym, politykiem.

— Tak… tak… Ale co ja tu wygaduję! Ja jestem historykiem, więc po co jeszcze drugi? Pan potrafi prowadzić statek kosmiczny.

— Tak, nawet bardzo dobrze.

— I to jest to, czego nam trzeba. Wspaniale! Obawiam się, młodzieńcze, że nie należę do ludzi zaradnych i praktycznie myślących, więc jeśli przypadkiem pan do takich należy, to stworzymy dobry zespół.

— W chwili obecnej nie zachwycam się akurat praktycznymi skutkami moich znakomitych pomysłów, ale wydaje się, że nie pozostaje nam nic innego, jak spróbować stworzyć dobry zespół.

— Miejmy zatem nadzieję, że potrafię przełamać swoje opory przed znalezieniem się w przestrzeni. Musi pan wiedzieć, panie radny, że nigdy jeszcze tam nie byłem. Jestem „świstakiem”… Zdaje się, że tak się właśnie określa takich ludzi? Przepraszam, może napije się pan herbaty? Powiem Kłodzie, żeby nam coś przygotowała. Przypuszczam, że mamy jeszcze parę godzin do odlotu, prawda? Zresztą ja jestem już gotowy. Mam wszystko, co będzie nam potrzebne. Pani burmistrz okazała naprawdę wielką pomoc,. To naprawdę zadziwiające, jak bardzo interesuje się tym projektem.

— A więc pan już wiedział o tym? — spytał Trevize. — Od dawna?

— Burmistrz zagadnęła mnie — Pelorat zmarszczył lekko czoło, jakby dokonywał w myśli jakichś obliczeń — dwa, może trzy tygodnie temu. Byłem zachwycony. A teraz, kiedy już uświadomiłem sobie jasno, że potrzebuję pilota, a nie drugiego historyka, jestem ponownie zachwycony tym, że to pan, drogi przyjacielu, będzie moim towarzyszem podróży.

— Dwa, może trzy tygodnie temu — powtórzył Trevize, lekko oszołomiony. — A więc już od kilkunastu dni była na to przygotowana. A ja… — urwał.

— Słucham pana?

— Nic takiego, profesorze. Mam zwyczaj mówić sam do siebie. Jeśli nasza podróż potrwa dłużej, to będzie pan się musiał do tego przyzwyczaić.

— Potrwa, potrwa — rzekł Pelorat, popychając Trevizego w kierunku jadalni, gdzie gosposia przygotowywała w wymyślny sposób herbatę. — Mamy czasu, ile dusza zapragnie. Burmistrz powiedziała, że możemy podróżować tak długo, jak nam się podoba, że cała Galaktyka stoi przed nami otworem i, co więcej, że gdziekolwiek polecimy, możemy korzystać z funduszy Fundacji. Powiedziała, oczywiście, żebyśmy korzystali z nich rozsądnie. Tyle jej przyrzekłem — zachichotał i zatarł ręce. — Siadaj, drogi przyjacielu, siadaj. Może upłynąć wiele czasu, zanim usiądziemy do następnego posiłku na Terminusie.

Trevize usiadł. — Ma pan rodzinę, profesorze? — spytał.

— Mam syna. Jest na Uniwersytecie Santanijskim. Chyba chemikiem, czy kimś w tym rodzaju. Poszedł w ślady matki. Już od dawna nie mieszka ze mną, więc, jak pan widzi, nie mam żadnych zobowiązań, nie zostawiam żony ani dzieci. Ufam, że pan też nie… proszę się częstować kanapkami, mój chłopcze.

— W tej chwili nie. Kilka kobiet, ale one przychodzą i odchodzą.

— Tak. Tak; To jest rozkoszne, kiedy to wychodzi. A jeszcze bardziej rozkoszne, kiedy okazuje się, że nie trzeba tego brać poważnie… Rozumiem, że dzieci pan nie ma?

— Nie.

— To dobrze. Wie pan, jestem w świetnym nastroju. Przyznaję, że na początku, kiedy pan wszedł, byłem zaskoczony. Ale teraz stwierdzam, że świetny z pana kompan. Młodość, entuzjazm i ktoś, kto potrafi odnaleźć właściwą drogę w Galaktyce to wszystko, czego mi potrzeba. Będziemy prowadzić poszukiwania. Niezwykłe poszukiwania.

Trevize zmrużył oczy. — Niezwykłe poszukiwania?

— Tak. Wśród wielu tysięcy milionów zamieszkanych światów Galaktyki kryje się perła o nieoszacowanej wartości, a my mamy bardzo mgliste wskazówki, jak jej szukać. W każdym razie, jeśli ją znajdziemy, to będzie niewiarygodny sukces. Jeśli pan i ja dokonamy tego, mój chłopcze — przepraszam, powinienem był powiedzieć „panie Trevize”, bo nie chcę pana traktować paternalistycznie — to nasze nazwiska będą powtarzane przez wszystkie następne stulecia aż do końca wszechświata.

— Ten sukces, o którym pan mówi… ta perła o nieoszacowanej wartości to…

— To brzmi tak, jak słowa Arkady Darell, tej pisarki, no wie pan, kiedy pisała o Drugiej Fundacji, co? Nic dziwnego, że wygląda pan na zaskoczonego.

Pelorat odchylił głowę do tyłu, jakby miał zamiar wybuchnąć głośnym śmiechem, ale tylko się uśmiechnął. — Zapewniam pana, że to nic z tych rzeczy. To nie jakieś bzdury.

— Jeśli nie mówi pan o Drugiej Fundacji, profesorze, to o czym wobec tego pan mówi?