PAWEŁ JASZCZUK
AKUSZER ŚMIERCI
Rozpierała go duma. Czuł, że wkrótce będzie ojcem. Zakrzywionym dziobem schwycił nadłamaną gałąź i przesunął na brzeg gniazda. Potem przewrócił szponiastymi łapami dwa żółtawe jaja. Nie śpiesząc się, uderzył dziobem w łeb ryby wciśnięty między dwa patyki. Rozerwał jej skrzela i starannie wydziobał oczy. Dokazujący wiatr odchylił gniazdo od pionu, lecz orzeł nic sobie z tego nie robił. Najedzony patrzył w stronę lasu, za którym rano, lecąc ku rzece, skryła się samica.
Mężczyzna podniósł niedbale rękę i przywołał kelnera, który natychmiast stanął przy stoliku.
– Czegu szanuwny pan sobi życzy? – wyrecytował pryszczaty chłopak, podając menu i poprawiając lnianą ściereczkę przewieszoną na przedramieniu.
Klient odłożył menu na blat stolika i uśmiechnął się zagadkowo.
– Poproszę szklankę zimnej wody – powiedział ze wzrokiem utkwionym w białą różę, stojącą w kamionkowym flakoniku.
– Wysoce trafny wybór – zachrypiał kelner, zapalając świecę. – W mieści dziwna duchota i pewni rychło luni.
– Bo przyszła wiosna! – powiedział gość tym samym co poprzednio tonem.
– Właśni! To moży zechcy skusztować lody? Mamy orzychowe, prosto od Zalywskiego. Goście mówią, ży samy rozpływają si w ustach.
– Na lody jeszcze nie zasłużyłem – odparł grzecznie mężczyzna, oglądając wypielęgnowane palce w świetle pełgającego płomienia.
– Jak szanuwny pan uważa – oznajmił kelner, wciąż pozostając przy stoliku. – Nie chciałbym si naprzykrzać, ali... – przerwał na widok błyskawicy. Gdy Hetmańską wstrząsnął grzmot, odchrząknął głośno. – Moży reflektuji pan na maderę? Jest idealna na aperitif, lecz jeśli pan zechcy, mogi przyniść schłodzone porto.
– Na wino również jeszcze nie zasłużyłem – oświadczył klient, dotykając palcem płatka róży, jakby chciał sprawdzić, czy to naprawdę żywy kwiat.
– Jak pan sy uważa! Szklanka zimnyj wody raz! – zawołał kelner do stojącego przy ladzie pikolaka. Potem rozdrażniony zabrał kartę menu i przylizał pokryte łupieżem włosy. Był gotów założyć się z każdym, że ów ciapowaty graf w popielatym garniturze poskąpi mu napiwku.
– Dobrzy zapamniętaj, cymbalowski, moi ojcowski słowa: dupy szkłym ni oskrobisz – obwieścił i strzelił pikolaka pięścią w kark.
Lwów, środa, 22 marca 1939
Jakub Stern skończył artykuł o sprzedawcy mięsa z trychinami i zaczął notatkę o gnijącym noworodku, znalezionym w rynnie przy Cechowej, a kiedy ponownie ją przeczytał, zmiął kartkę i rzucił do kosza. Trafił w stojący obok drewniany wieszak. Rozdrażniony schylił się i umieścił papierową kulę w kuble. Potem zabrał kapelusz i z hukiem zamknął redakcyjny pokój, ciskając pod nosem przekleństwa.
Nie miał nastroju do pracy. Na jego miejscu nikt by go nie miał. Naczelny kolejny raz pogroził mu palcem, wypominając, że po urlopie całkiem stracił dziennikarską wenę.
– Masz, Kuba, do mnie żal, że nie zająłeś mojego miejsca, ale to nie ja zablokowałem twój awans.
– Już dawno zapomniałem o pieprzonej nominacji! – powiedział Stern, patrząc gniewnie na Mańkiewicza.
– I bardzo dobrze! Ale ci, którzy usłyszeli moją ryzykowną propozycję, mają wyjątkową pamięć. Zwłaszcza razi ich w twoim życiorysie pewna subtelność.
– Jaka subtelność?
– Przyjaźnie i konszachty.
– Mógłbyś jaśniej? – Stern pochylił się nad stołem.
– Jesteś inteligentny, to sobie sam, panie redaktorze o koszernych konszachtach, dopowiedz – zakończył Manio i z wydętymi ustami, jakby grał na trąbce, czekał, aż Stern wyjdzie z gabinetu.
Jakub zbiegł po kamiennych schodach poirytowany tym uwierającym jak gwóźdź w bucie wspomnieniem. Wszedł do portierni i powiesił klucz na tablicy. Czarna wskazówka na zegarze ściennym celowała na piątą. Był już kilka minut spóźniony. Nie miał najmniejszej chęci na rozmowę z dozorcą, Zenonem Czerkieskim, choć ten, jak zwykle, chciał mu sprzedać rewelacyjną wiadomość. Pokazał na zegar i wybiegł na chodnik, omal nie zderzając się w drzwiach z małym roznosicielem gazet.
Na Wałach Hetmańskich wydłużył krok. Był podekscytowany, bo za kilkanaście minut odbierał nowiutki garnitur. Dość się namęczył. Odpokutował aż pięć przymiarek. Ostatnia, przedwczorajsza wizyta u niesłownego Aarona Lillego była już formalnością, no i dziś, po trzech miesiącach szycia, ubranie z angielskiej wełny powinno być wreszcie gotowe.
Z ponad setki lwowskich krawców Lille był najlepszy. I nie umniejszała tej oceny nagła zmiana terminów przymiarek ani to, że z jego ust zalatywało czosnkiem i chirą. Ważny był efekt jego pracy. Lille szył tylko z polecenia. Kiedy więc Stern poznał termin uszycia garnituru, nie grymasił. Zbyt dobrze pamiętał przykry incydent, który przytrafił mu się jesienią. Wtedy zamówił ubranie u młodego Igla, na Ormiańskiej. Pachnący Ihnatowiczem krawiec uszył je w ekspresowym tempie, lecz kiedy Stern włożył je na siebie, wyglądał jak pokurcz. Sprawa zakończyła się karczemną awanturą, a Igl nie dostał rzecz jasna złamanego grosza.
Redaktor w rozpiętej marynarce i z poluzowanym krawatem zmierzał w stronę Krakidałów, wachlując się kapeluszem. Doskwierała mu duchota. Brudne, skłębione chmury przesuwające się nad miastem nie pozostawiały złudzeń – nadciągała burza.
Stern lawirował między przechodniami, raz po raz uderzając o udo zrulowaną gazetą. Dziś jego „Kurier”, dzięki przenikli-wości Mańkiewicza, zamieścił na pierwszej stronie wiadomość o wczorajszym spotkaniu ambasadora Polski, Józefa Lipskiego, z ministrem spraw zagranicznych III Rzeszy, Joachimem von Ribbentropem. Czytelnik miał się dowiedzieć, że nasz ambasador w Berlinie (pół roku po poprzednim spotkaniu) usłyszał ultimatum. Polska musi się zgodzić na włączenie Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy oraz zezwolić na przebieg przez polskie Pomorze eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej łączących Prusy Wschodnie z Rzeszą.
Ta wiadomość poraziła Jakuba. Na placu Krakowskim zapomniał jednak o bezczelnym Ribbentropie, bo od Rutowskiego w stronę kościoła Jana Chrzciciela sunął kondukt pogrzebowy. Gapie na chodnikach żegnali się, a sprzedawcy zamykali sklepy, jak kazał obyczaj. Stanął jak wryty.
Wahał się. W końcu przyśpieszył kroku, odrzucając bzdurne uprzedzenie, że ściganie się z pogrzebem przynosi nieszczęście. Minął rodzinę w czerni, księdza, karawan i orkiestrę kolejarską grającą elegijnego marsza. Skręcił w Cebulową, potem w Owocową; ciągle słyszał łomot bębna i zawodzący klarnet.
Kwadrans po piątej, zgrzany, potykając się na kocich łbach, dotarł wreszcie na Smoczą.
W dzielnicy żydowskiej czuł się jak Tezeusz w Dedalowym labiryncie. W przeszłości zdarzało mu się nawet parę razy tu zabłądzić. Wiedział, że historia odcisnęła tragiczne piętno na tym kwartale. Za Zygmunta Augusta ogromny pożar niemal doszczętnie strawił cały rewir. Domy wprawdzie odbudowano, jednak prace wykonano bez planu, a ich efektem było potworkowate getto.
Dziewiętnaście po piątej Stern przeszedł obok sklepu Baczewskiego, a dwadzieścia po minął budynek pod numerem jedenastym, przy którym wymieniano rury gazowe i wodociągowe. W końcu znalazł się pod dwupiętrową kamienicą oznaczoną numerem 12A.
Dom, w którym mieszkał polecony przez Hillela krawiec, był wciśnięty między takie same zaniedbane domy. Zmieniono mu numerację, bo we Lwowie (jak wiadomo) unikano przynoszącej pecha trzynastki. Od frontu dekorowały go przekrzywione balkony i okna, z których zwisały na ulicę męskie chałaty, postrzępione poszewki i damskie gatki, nie pierwszej już świeżości. Na tyłach mieściły się sławojki, komórki z węglem, a nawet stajnie, z których rano wyprowadzano konie i osiołki do wozów lub bryczek.